czwartek, 29 listopada 2012

Felietonowe rozważania życiowe

Jan Nowicki jest aktorem o bogatym dorobku filmowym i teatralnym. Szeroka widownia kojarzy go jednak przede wszystkim z rolą Wielkiego Szu w z filmu Sylwestra Chęcińskiego. 

Nie wszyscy wiedzą jednak, że ma on obok swojego fachu drugą równorzędną pasję, którą jest pisanie. Ci, którzy są ciekawi, jak Nowicki radzi sobie na tym polu mogą sięgnąć po wydaną niedawno książkę „Mężczyzna i one”, będącą zbiorem felietonów publikowanych w „Zwierciadle”, „Gazecie Krakowskiej i „Wróżce”.

Na pierwszą część książki składają się cykliczne rozmowy autora z Katarzyną Zimmerer, przeprowadzane dla miesięcznika „Zwierciadło”. Nowicki w charakterystyczny dla siebie, pełen ironii i dystansu, ale również błyskotliwy i momentami rozbrajająco szczery sposób odpowiada m.in. na pytania o wieczną miłość, pierwsze zdziwienie, przepis na miłość szczęśliwą, ideał kobiety, dlaczego mężczyźni odchodzą. Druga część to odpowiedzi na listy czytelniczek czasopisma, gdzie Nowicki musiał zmierzyć się z równie filozoficznymi pytaniami, jak np. takie: czy na pewno kocha życie, co myśli o kobietach, które odeszły, do jakiego wieku kobieta jest kobietą, czy można kochać dwóch mężczyzn na raz? I tutaj autor posługuje się swą najcenniejszą bronią – ciętym dowcipem. Bardzo dobrze, bo obawiam się, że gdyby na wszystkie te pytania odpowiedział ze śmiertelną powagą, lektura byłaby ciężkostrawna. Dalszą część tomu stanowią felietony drukowane w „Gazecie Krakowskiej”. Przeczytamy w nich komentarze do różnych ówczesnych wydarzeń, kilka obserwacji z planu filmu „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta, ostre chwilami oceny i sądy na temat jakości polskiego kina i środowiska show-biznesu. Obok publicystycznych wypowiedzi pojawia się też nieco bardziej refleksyjna, melancholijna nuta. Nowicki bowiem sporo uwagi i miejsca poświęca tematom przemijania, śmierci. Wspomina zmarłych przyjaciół, wraca myślami do czasów dzieciństwa, młodości, rodzinnego domu.

„Mężczyzna i one” nie jest być może książką wybitną, ale nie takie też było założenie zawartych w niej tekstów. Nowicki nie sili się na przeintelektualizowane rozważania. Pisze wyłącznie o tym, co mu bliskie i o tym, na czym według opinii wielu osób zna się jak nikt inny – kobietach i zawiłych relacjach damsko-męskich. Felietony przepełnione są życiową mądrością i bogatym doświadczeniem autora. Odbijają się w nich również wszystkie cechy charakterystyczne artysty: specyficzny ogląd świata, a także ironia, dystans do rzeczywistości i błyskotliwe poczucie humoru. Lektura będzie więc idealna dla wszystkich, którzy posiadają podobne zalety, chcieliby się nimi zarazić z powodu chwilowego deficytu lub po prostu szukają mądrej rozrywki na wieczór.

Ocena: 6/10
J. Nowicki, "Mężczyzna i one", Wydawnictwo Agora&Bellona 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/MIOM/pr/-mezczyzna-i-one--jan-nowicki.html?param=sklep_best_10

sobota, 24 listopada 2012

Niespełniony sen


Książka „Byłem ziemniaczanym oligarchą” Johna Mole’a na początku zapowiada się, jako opis klasycznego american dream wiodącego od pucybuta do milionera. 

I faktycznie mogłaby nim być, gdyby nie fakt, że w Rosji takie sny o potędze są dużo trudniejsze w realizacji, bo diabeł jak zwykle tkwi w urzędniczych szczegółach.


Autora poznajemy w momencie, gdy znajduje się na przysłowiowym rozstaju dróg. Właśnie zrezygnował ze stabilnej posady w banku na rzecz marzenia o byciu pisarzem. Wszystkie wysłane teksty spotykają się jednak z odmową wydawców. Jego sytuacja finansowa nie przedstawia się ciekawie. W wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności trafia na spotkanie biznesowe, gdzie poznaję Rosjanina-Miszę, który zaprasza go do swojego kraju na cykl wykładów. Pewnego dnia, podczas wizyty w nielubianej saunie wpada na genialny, jak się wydaje pomysł. Postanawia podbić wschodni rynek, zakładając sieć restauracji z pieczonymi ziemniakami, wzorowanych na brytyjskich Jackets. Uważa, że skoro Rosja jest jednym z największych producentów ziemniaków idea będzie prosta w realizacji, a do tego przyniesie szybki i duży zysk. Podekscytowany tą wizją, w charakterystycznym dla siebie stylu ogłasza rodzinie, że szykuje się „Coś wielkiego” i czym prędzej zabiera do działania.


Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Wokół Johna szybko pojawia się grupa „wpływowych” znajomych o szerokich kontaktach, którzy są gotowi uruchomić je w każdej chwili, byle tylko przyczynić się do osiągnięcia celu. Są wśród nich m.in. Oleg i jego żona. Jest też dotacja z funduszu Know-How. Sam pomysłodawca udaje się natomiast w podróż na poszukiwanie ziemniaka idealnego. W tym miejscu już zaczynają się schody i niekończąca się opowieść o absurdach rosyjskiej rzeczywistości. Nagle okazuje się, bowiem, że w kraju jednego z największych wytwórców ziemniaków praktycznie żaden gatunek nie nadaje się na sprzedaż, osoby, które miały pomóc znikają nagle w niewyjaśnionych okolicznościach, a załatwienie najprostszej sprawy urzędowej wymaga ogromnych łapówek.

„Byłem ziemniaczanym oligarchą” to przede wszystkim opowieść o spotkaniach z całą galerią barwnych postaci. Choć autor przez cały czas nie traci z oczu swego głównego celu w drodze do niego zdarzają mu się nieoczekiwane przygody i intratne propozycje zawodowe, jak np. ta o sprzedaży na szeroką skalę maści z rogów górskich jelonków, czy sera dla Pizzy Hut. Ze spotkań z byłą baletnicą, rybakiem, „leśnymi” rabusiami, grupą zagorzałych fanów Tolkiena, czy starym naukowcem Mole wyciąga natomiast nie zawsze wesołe wnioski na temat mentalności rosyjskiego społeczeństwa.

W tym miejscu nie sposób nie porównać „Oligarchy” do wydanego niedawno, zresztą również przez wydawnictwo Carta Blanca „Ruskiego ekstrema” Borisa Reitschustera. Choć obaj panowie mają bardzo podobne obserwacje na temat mentalności Rosjan, absurdów ich codzienności oraz zacofania cywilizacyjnego to różni ich jednak nieco styl wypowiedzi. U Mole’a również jest zabawnie ton wypowiedzi jest jednak poważniejszy. W wypowiedziach autora można wyczuć pewien dystans emocjonalny względem spotkanych osób. Momentami brakuje w nich ciepła i wyrozumiałości, których u Reitschustera jest aż w nadmiarze. Może wynika to z faktu, że poważny biznes jest poważną sprawą i nie ma w nim miejsca na sentymenty, a na tym aspekcie rosyjskiej rzeczywistości autor skupia się przede wszystkim.

Książka ma nieco mylący tytuł i okładkę. Uprzedzam, więc, że łowcy kulinarnych doznań mogą poczuć się oszukani. Być może lektura „Byłem ziemniaczanym oligarchą” będzie dobrą wprawką dla tych, którzy faktycznie chcą odwiedzić ten kraj. Z całą pewnością jest tańsza niż bilet lotniczy do Moskwy, a może oszczędzić bolesnego zderzenia z rzeczywistością wszystkim, którzy mają w głowach wizję romantycznej Rosji.

Ocena: 5/10
J. Mole, „Byłem ziemniaczanym oligarchą”, Carta Blanca 2012.
* Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Carta Blanca http://www.cartablanca.pl/produkty/307/bylem-ziemniaczanym-oligarcha-jak-prowadzic-biznes-w-rosji-i-nie-zwariowac




poniedziałek, 19 listopada 2012

Pod prąd


Marek Nowakowski w swej opublikowanej niedawno autobiografii literackiej pt. „Pióro” opisuje niełatwe koleje pisarskiego losu w okresie PRL-u, najważniejsze zawodowo spotkania oraz bujne życie towarzyskie w tamtym czasie. Odkrywa przy tym często zupełnie nieznane oblicza tuzów literatury polskiej.


Autor urodził się w 1935 r., wychował w podwarszawskich Włochach, co wywarło wpływ na całą jego późniejszą twórczość. Debiutował w 1957 r. opowiadaniem „Kwadratowy”, opublikowanym na łamach „Nowej Kultury”. Jest autorem m.in. zbiorów opowiadań „Ten stary złodziej” oraz „Benek Kwiaciarz”, powieści „Trampolina”, czy „Raportu o stanie wojennym”, a także twórcą scenariuszy do filmów „Meta”, „Przystań”, „Siedem czerwonych róż”.


„Pióro” jest przede wszystkim zapisem pisarskiej drogi, która rozpoczęła się w redakcji czasopisma „Współczesność” oraz ważnych literacko spotkań, m.in. z Jarosławem Iwaszkiewiczem, Zbigniewem Herbertem, Stanisławem Grochowiakiem, czy Mironem Białoszewskim. Pisarz kreśli niezwykle barwne portrety tych postaci. Do najważniejszych przyjaźni w środowisku zalicza jednak te z krytykiem literackim Wilhelmem Machem, czy Andrzejem Brychtem. Opisuje również liczne spotkania towarzyskie, które odbywały się na szlaku od Czytelnika do SPATiF-u oraz w mieszkaniach artystów. Pisze też nieco o trudnych relacjach z rodzicami, którzy na początku nie mogli mu wybaczyć rezygnacji ze studiów i „porządnego” zawodu prawnika.

Nowakowski bardzo wiele uwagi poświęca podkreśleniu swojej odrębności, która ujawniła się już na samym początku zawodowej drogi. Miała ona związek przede wszystkim z pochodzeniem i utrzymywaniem kontaktów z grupą z rodzinnych Włoch. Właśnie to pochodzenie sprawiło, że autor czuł się obco w środowisku wybitnych, uznanych już twórców i początkowo był przez nich traktowany jak naturszczyk. Tak poruszałem się po omacku. Pociągające znajomości, zwierzenia, osobistości z nieznanych dotąd wysokich sfer dawały bogatą pożywkę dla rozważań. Trudno było to uporządkować i zachować dystans. (...) Wracałem do ludzi z podwarszawskich Włoch, Woli, Ochoty, Pragi, murarzy, krawców, szewców, waluciarzy, złodziejaszków, urzędników, dziwaków, niebieskich ptaków, nieudaczników. Byli bliscy, najbliżsi. Wśród nich czułem, że mam busolę. To moje umocowanie powodowało potrzebę pisania. Z tych ludzi lepiłem swój teatr. Było to przeświadczenie intuicyjne, kręta droga pełna zapadlisk, nieraz się gubiłem. Ale trzymałem się jej uparcie.
Dzięki takim twórczym inspiracjom autor zyskał miano twórcy realizmu peryferyjnego. Jego odrębność podkreślała też absolutna niechęć do stabilizacji rozumianej jako posiadanie redakcyjnego etatu. Nie pociągała mnie wcale droga zawodowego literata. Widziałem ile kryje się w tym ograniczeń dla wolnej twórczości. Jak łatwo można się zamienić w wypalonego wyrobnika piszącego na zadane tematy... Przyszłość była niejasna, niepewna, ale ekscytująca. W przeciwieństwie do niektórych swoich kolegów, był przeciwnikiem dopuszczania polityki do twórczości. Nie przywiązywał dużej wagi do spraw materialnych. Zdecydowanie wolał pozostać na uboczu, zachować dystans i pozostać wiernym swoim korzeniom.

„Pióro” to lektura melancholijna, idealna dla tych, którzy lubią wracać do przeszłości bądź poznawać nieistniejące, zapomniane już dziś miejsca i porównywać je do teraźniejszości. Wszyscy zafascynowani historią literatury polskiej również będą zachwyceni, bo książka daje szansę poznania prywatnego, towarzyskiego oblicza znanych pisarzy. Przez brak rozdziałów tę literacką autobiografię można uznać za monolog. Myślę, że ich wprowadzenie, a co za tym idzie – usystematyzowanie treści, nieco ułatwiłoby czytanie.

Ocena 7/10

M. Nowakowski, "Pióro. Autobiografia literacka", Iskry 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Iskry http://www.iskry.com.pl/.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Punk w pigułce




Żywa legenda, ojciec punk rocka. W Polsce jest stosunkowo niewielu muzyków, którzy zasługują na te wzniosłe określenia. Jednym z nich jest niewątpliwie Robert Brylewski – współzałożyciel zespołów Brygada Kryzys, Armia, Izrael. 

Jeśli zastanawiacie się, po którą z wręcz zalewających ostatnio rynek wydawniczy biografii muzyków naprawdę warto sięgnąć, „Kryzys w Babilonie” powinien znaleźć się w czołówce listy.


Brylewski nie popełnił podstawowego błędu niektórych osób z branży, mających ambicje, by przy wydatnej pomocy rozmaitych, nieujawnionych oczywiście redaktorów być jedynymi autorami własnej autobiografii. On postanowił „oddać się” w ręce doświadczonego dziennikarza Rafała Księżyka, odbyć z nim kilkanaście rozmów, które w sumie złożyły się na tzw. wywiad-rzekę. Było to bardzo dobre posunięcie, gdyż pokaźnych rozmiarów tom (540 stron) czyta się znakomicie.


Księżyk prowadzi nas po nitce do kłębka. W ten sposób dowiadujemy się o dzieciństwie muzyka, które spędził w Koszęcinie, rodzicach występujących w zespole Śląsk, latach szkolnych, organizowaniu pierwszych zespołów. Dalsza część to przede wszystkim historia powstania Brygady Kryzys, geneza najważniejszych utworów i płyt, pierwszych koncertów, zawiązywania przyjaźni i kontaktów w środowisku muzycznym. Przede wszystkim tej, , jednej z najważniejszych, z Tomkiem Lipińskim. Analogiczne zagadnienia pojawiają się w przypadku kolejnych zespołów – Armia oraz Izrael.

„Kryzys w Babilonie” jest poświęcony niemal wyłącznie muzyce, ale wpleciona jest tu również historia Polski. Siłą rzeczy pojawiają się pytania o stan wojenny, kontakty z cenzurą, czy stosunek do Solidarności. Brylewski nie jest jednak tak surowy w ocenach, jak można się spodziewać. Widać też, że nie odczuwa zupełnie potrzeby uprawiania tzw. prywaty. Kiedy wspomina o rodzinie, robi to w kontekście swojej muzycznej drogi i wydaje się, że ani na moment nie zapomina o głównym temacie książki. Zawiedzeni będą więc łowcy skandali, bo choć oczywiście pojawiają się tu opowieści o narkotykowych przygodach, czy pokoncertowych ekscesach, bez których pewnie nie byłoby punk rocka, to wszystko podane jest z umiarem. Nie ma tu również agresji i jadu w ocenie poczynań kolegów z branży, co jest rzadko spotykane w tym środowisku i tego rodzaju publikacjach. Pojawia się dość krytyczna ocena dzisiejszej sytuacji na polskim rynku muzycznym, ale ona także wypowiedziana jest z pewnym dystansem, z pozycji człowieka, który wie, co osiągnął.

Domyślam się, że fani punk rocka od dawna mają tę książkę na swojej półce i traktują ją niemal jak biblię. Ci, którzy słuchają na co dzień innych gatunków muzyki, ale są otwarci na odmienne doznania i po prostu lubią wiedzieć więcej, również spokojnie mogą po nią sięgnąć. Publikacja może być swego rodzaju encyklopedią muzyczną, a lektura sprawi dużo więcej przyjemności niż wertowanie tych w tradycyjnej formie. Dopełnieniem są tu liczne fotografie, kalendarium, dyskografia i filmografia. Fantastycznie jest czytać autobiografię, w której muzyka jest główną pasją i treścią, a co najważniejsze – nie przysłoniły jej być może bardziej medialne, dochodowe tematy.


Ocena 8/10
R. Brylewski, "Kryzys w Babilonie" rozm. Rafał Księżyk.Wydawnictwo Literackie 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/


czwartek, 8 listopada 2012

Trudna miłość


Boris Reitschuster, niemiecki dziennikarz na stałe mieszkający w „Rosji”, w swej książce „Ruski ekstrem” bezlitośnie obnaża wszystkie wady tego społeczeństwa i niedoskonałości systemu politycznego. 

Dawka poczucia humoru, dystansu i czułości w tekstach jest tak duża, że zbiór można traktować jako oryginalne wyznanie miłości dla tego specyficznego, nieodgadnionego kraju. 

W każdym długotrwałym związku zdarzają się jednak kryzysy, dlatego znajdziemy tu również kilka boleśnie celnych refleksji natury ogólnej.

Książka jest zbiorem krótkich felietonów omawiających różne sfery życia Rosjan. I tak w każdej z siedmiu części znajdziemy z życia wzięte opowieści na temat: stosunków sąsiedzkich w blokach, savoir-vivre, sztuki podrywu po rosyjsku, koszmarów biurokracji, kultury jazdy, życia towarzyskiego oraz „kraju kulejącego serwisu”.

Gdyby nie fakt, że autor mieszka w Rosji od wielu lat, można by uznać, że mamy do czynienia ze scenariuszem kolejnego filmu Monty Pythona. Skala absurdu zdarzeń niejednokrotnie przekracza wszelkie granice. Prawda o rosyjskiej codzienności jest niestety smutna. Na porządku dziennym jest inwigilacja w blokach, łapówki dawane za najdrobniejszą, wydawałoby się naturalną czynność. Władza cały czas reguluje życie mieszkańców, np. przesuwając na piątek święta, które wypadają w niedzielę. Przepisy ruchu drogowego istnieją tylko w teorii, bo w praktyce każdy stosuje własne, w zależności od tzw. potrzeby chwili. Mimo rozwoju cywilizacyjnego, emancypacja kobiet w Rosji cały czas wydaje się być jedynie „wymysłem Zachodu”. „Wielu rosyjskich mężczyzn równouprawnienie uważa za zaraźliwe choróbsko, a małżeństwo nie za związek kochających się osób, lecz sposób na dożywotni pełny wikt…” – takich cytatów można mnożyć bez liku.

„Ruskiego ekstrema” spokojnie można traktować jako poradnik sztuki przetrwania w Rosji. Dla Polaków niektóre z opisywanych sytuacji czy zwyczajów znane są z własnego podwórka, dlatego dziwią i zarazem śmieszą nieco mniej. Boris Reitschuster jako poukładany Niemiec przyznaje, że zaraz po przyjeździe do nowego kraju przeżył szok, obserwując zachowania społeczne. Pisze również o tym, że nauczenie się niektórych i przyjęcie do wiadomości jako obowiązującą normę zajęło mu sporo czasu.

Książka napisana jest z ogromnym poczuciem humoru, dystansem, a przede wszystkim szacunkiem i sympatią do ludzi. Autor oczywiście nie unika krytycznych ocen, jednak zawsze stara się przy tym dostrzec i podkreślić pozytywne cechy spotkanych osób. Zabawna jest właściwie każda strona tekstu. Ale kiedy uświadamiamy sobie, że TO wydarzyło się naprawdę, a do tego jest na porządku dziennym, beztroską radość zastępują nieco bardziej gorzkie refleksje.

„Ruski ekstrem” to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy wybierają się do Rosji – ku przestrodze. Powinni ją przeczytać również ci, którzy postrzegają ten kraj w stereotypowy, bądź wyidealizowany sposób. Z pewnością będą zaskoczeni.

Ocena: 7/10
B. Reitschuster, „Ruski ekstrem”, Wydawnictwo Carta Blanca 2010.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Carta Blanca http://www.cartablanca.pl/szukaj/literatura-faktu/?CID=20

czwartek, 1 listopada 2012

Totalne zauroczenie



Agata Tuszyńska jest specjalistką od zgłębiania biografii fascynujących postaci. Wiera Gran, Irena Krzywicka, czy Maria Wisnowska to tylko niektóre z jej „odkryć”. 

Tym razem autorka postanowiła przybliżyć, a raczej pokazać z zupełnie innej strony osobę Leopolda Tyrmanda – legendy PRL-u, który opuścił Polskę w atmosferze skandalu. „Tyrmandowie. Romans amerykański” to historia trudnej miłości mimo wszystko.


Leopold Tyrmand zapisał się w historii polskiej kultury jako autor „Dziennika 1954” oraz „Złego”. Część osób zapamiętała go jako gorliwego popularyzatora jazzu i jedną z najbarwniejszych towarzysko postaci Warszawy w latach 50. XX w. W tamtym czasie miał też zasłużoną, jak się wydaje, opinię czołowego playboya. Z czasem komunistyczne władze zaczęły robić wszystko, by zmarginalizować jego pozycję. Moment kulminacyjny nastąpił, gdy wstrzymano wydanie jego powieści „Życie towarzyskie i uczuciowe”. Wtedy właśnie Tyrmand postanowił wyemigrować do Ameryki i tam poszukać dla siebie miejsca. Zrobił to po otrzymaniu paszportu w 1966 roku.


„Tyrmandowie. Romans amerykański” to zbiór korespondencji Leopolda Tyrmanda do trzeciej żony, Mary Ellen Fox, uzupełniony intymnymi sentymentalnymi wspomnieniami wdowy po pisarzu. Początki ich związku nie należały do łatwych. Ona była 23-letnią studentką iberystyki, on 50-letnim autorem piszącym do „New Yorkera”, mającym coraz silniejszą pozycję w środowisku intelektualnym Nowego Jorku. Choć nikt nie dawał temu związkowi szans na przetrwanie, para była ze sobą 15 lat, do końca życia Tyrmanda. Doczekali się także bliźniąt.

W korespondencji czytamy m.in. o braku akceptacji matki Mary dla autora „Złego”, obserwujemy początki rodzącej się fascynacji między Mary i Leopoldem. Ona była zafascynowana jego intelektem, on dostrzegał u niej talent literacki i mobilizował do działania w tym kierunku. Wydaje się, że namiętność i głębokie uczucie, zwłaszcza ze strony Tyrmanda, pojawiły się dużo później. Niezwykle ciekawe jest odkrycie konserwatywnej twarzy twórcy, która wyłania się z tych listów. Wygłaszał on bardzo kategoryczne sądy w kwestii małżeństwa, wierności, zazdrości.

Mary po latach wspomina męża jako człowieka o wielkiej pasji, niespotykanym intelekcie. Jednocześnie potrafi z dystansem ocenić niektóre sytuacje i zachowania pisarza. Zależy jej na częściowym zburzeniu legendy TEGO Tyrmanda, odbrązowieniu go, pokazaniu prawdziwego człowieka z licznymi wadami i słabościami. Otwarcie przyznaje, że to ona napisała pierwszy list i że być może tą intensywną korespondencją przede wszystkim go uwiodła. Mówi również o tym, że już jako żona zrezygnowała z części swoich ambicji zawodowych, choć nigdy nie zrobiła tego do końca, bo przecież dyplom doktorski niczym symbol zawisł w końcu w… łazience.

Agata Tuszyńska, inaczej niż w poprzednich swoich książkach, usunęła się w cień. Wydaje się, że celowo zmarginalizowała swoją rolę, nie komentując zdarzeń. Brakuje wypowiedzi innych osób z otoczenia pary, przez co tekst sprawia wrażenie niepełnego. Obserwujemy właściwie tylko jeden punkt widzenia. Publikację można traktować jako hołd złożony dwóm artystom – Leopoldowi Tyrmandowi oraz Henrykowi Dasko, nieżyjącemu mężowi Agaty Tuszyńskiej, który przez lata prowadził archiwum Tyrmanda.

„Tyrmandowie. Romans amerykański” to z całą pewnością wartościowa publikacja. Przede wszystkim dlatego, że pokazuje najbardziej prywatne oblicze Tyrmanda i stanowi doskonałe uzupełnienie jego opublikowanych już biografii. Dodatkowym walorem są oczywiście liczne fotografie z prywatnego archiwum. Choć książka może być pewnym zaskoczeniem dla wielbicieli stylu Tuszyńskiej, należy po nią sięgnąć chociażby po to, by poszerzyć swoją wiedzę bądź zmienić poglądy na temat kultowego dla wielu osób pisarza.



Ocena 7/10
A. Tuszyńska, „Tyrmandowie. Romans amerykański”, Wydawnictwo MG 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MG http://www.wydawnictwomg.pl/