sobota, 17 grudnia 2016

Powtórka z rozrywki


O nowej powieści Szczepana Twardocha pt. „Król” napisano już w zasadzie wszystko. Zachwyty nad nią płynęły właściwie z każdej strony, w konsekwencji pojawiła się w większości zestawień najlepszych książek 2016 roku. Od premiery minęło już trochę czasu, szum medialny nieco ucichł, pora, więc najwyższa do tej beczki miodu, dodać odrobinę dziegciu.

O Twardochu śmiało można powiedzieć, że jest jednym z najpopularniejszych, a co za tym idzie, najlepiej sprzedających się polskich pisarzy w ostatnich latach. Za sprawą debiutanckiej, wielokrotnie nagradzanej „Morfiny” przebojem zdobył rynek wydawniczy, opanowując listy bestsellerów i, zyskując rzesze stałych czytelników. Wyraziste poglądy i wizerunek uczyniły też Twardocha jednym z najbardziej kontrowersyjnych rodzimych autorów. Tych etykietek w Jego wypadku można by zresztą mnożyć bez liku. Trzeba przyznać, że Twardoch szybko pojął zasady funkcjonowania współczesnego rynku wydawniczego, wie doskonale, że napisanie dobrej powieści to tylko połowa sukcesu, bo wizerunek publiczny i obecność medialna w szerokich kręgach są obecnie równie istotne. Z tymi czynnikami radzi sobie równie dobrze, jak z pisaniem, a to wciąż rzadkość wśród polskich twórców.

„Król” przenosi nas do Warszawy końca lat 30, konkretnie do jej części zdominowanych w tamtym okresie przez społeczność żydowską. Głównym bohaterem jest bokser Jakub Szapiro, który bierze pod specyficznie pojętą opiekę nastoletniego Mojżesza Bernsztajna. W wolnych od walki chwilach współpracuje z królem miejscowych gangsterów – Janem Kaplicą. Dalej mamy to, co dobrze z wcześniejszych powieści Twardocha już znamy: umiejętne mieszanie gatunków, doskonale odtworzoną topografię Warszawy, charakternych, pełnokrwistych bohaterów i pełną napięć fabułę. W powieści zaczytywać się mogą zarówno wielbiciele retro kryminałów, książek przygodowych, thrillerów politycznych, a nawet miejskich ballad.

Twardochowi nie można odmówić sprawności warsztatowej. W umiejętności budowania fabuły, wyprzedza o lata świetlne większość swoich kolegów po fachu, na krajowym podwórku. „Króla” czyta się bardzo szybko i z zainteresowaniem, które nie słabnie w zasadzie do samego końca. Znając jednak wcześniejsze powieści pisarza, zwłaszcza „Morfinę”, podczas lektury tej najnowszej ciężko oprzeć się wrażeniu, że gdzieś to już czytaliśmy, skądś aż za dobrze to znamy. „Król” momentami łudząco przypomina głośny debiut i wydaje się, że Twardoch zmienił tu jedynie dekoracje, szkielet pozostawiając ten sam. Jakub Szapiro został wyposażony w cechy Kostka Willemanna – ma te same problemy z własną tożsamością, to samo zamiłowanie do broni, alkoholu oraz oczywiście kobiet. Twardoch zastosował również te same zabiegi narracyjne. Oczywiście nie ma w tym nic złego – skoro sprawdziło się raz, zyskując uznanie publiczności, pokusa, by powtórzyć sukces jest z pewnością duża. Po pisarzu tej klasy oczekuje się jednak znacznie więcej, niż pozostawanie w bezpiecznym schemacie.

Rzeczy, które w „Królu” drażnią jest więcej. Naczelną wśród nich jest obecny także we wcześniejszej twórczości seksizm. Twardoch o kobietach wyraża się w zasadzie wyłącznie wulgarnie, z lekceważeniem, sytuując je najczęściej w rolach prostytutek, bądź w najlepszym razie strażniczek domowego ogniska. Służą wyłącznie, jako obiekty pożądania, „ozdoba” dla mężczyzny. Coś, co w pierwszej powieści od biedy mogło zostać uznane za celowy element fabuły, w czwartej z kolei jest już nie do zniesienia. Irytuje również wyrażana na każdym niemal kroku fascynacja przemocą, brutalnością w najgorszym możliwym wydaniu. Zastanawia i zadziwia graniczący z obsesją podziw dla ciała – oczywiście wyłącznie tego wysportowanego, w pełni zdrowego, bez skazy. Te elementy w połączeniu z ulubionymi gadżetami Twardocha, wykorzystywanymi tutaj w nadmiarze, czynią z powieści dość płytką intelektualnie, niewyrafinowaną rozrywkę.

Twardoch powinien wpuścić do swojej przyszłej twórczości nieco świeżego powietrza, pozbyć się starego, mocno zużytego już anturażu, bo kolejnej kalki, nawet najwierniejsza publiczność nie przyjmie już tak łatwo i z uwielbieniem.

Ocena: 6/10

Sz.Twardoch, „Król”, Wydawnictwo Literackie 2016.
*Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za przekazanie egzemplarza do recenzji wydawnictwoliterackie.pl

czwartek, 5 maja 2016

Dobrze zbudowane

Filip Springer w swoich dotychczasowych tekstach często odnosił się krytycznie, do tego, co dzieje się w polskiej architekturze, budownictwie i szeroko pojętej przestrzeni miejskiej. „Księga zachwytów” – jak wskazuje już sam tytuł jest miłą odmianą pod tym względem. Choć w tej beczce miodu oczywiście nie zabrakło również łyżki dziegciu.

Autor od dawna punktuje główne grzechy rodzimej myśli architektonicznej i budownictwa mieszkaniowego. Należą do nich przede wszystkim: koloroza, wielkoformatowe reklamy i banery, którymi upstrzona jest znaczna część budynków, zawłaszczanie przestrzeni przez wysokościowce, brak funkcjonalności obiektów, niespójność z otoczeniem, likwidacja terenów zielonych, ze względu na inwestycje budowlane, nagminna w dużych miastach. Można, by tak wymieniać jeszcze długo. Tym razem jednak Springer postanowił zmienić nieco kierunek i edukować poprzez pokazywanie dobrych przykładów, miejsc wartych uwagi. Na przekór ogólnonarodowej skłonności do narzekania, w myśl zasady: cudze chwalicie, swego nie znacie, wyruszył w podróż po Polsce, by stworzyć jedyny w swoim rodzaju pozytywny przewodnik turystyczny.

„Księga zachwytów” , jak zaznacza reporter we wstępie „nie jest kompendium najlepszych budynków w Polsce, powstałych po 1945 roku, a jedynie katalog obiektów, z których może płynąć dla odbiorcy nauka o polskiej przestrzeni i jej historii”. W zbiorze znalazły się instytucje kultury, budynki mieszkalne i inne obiekty użyteczności publicznej. Całość została ułożona w podziale na województwa, co podkreśla użytkowy charakter publikacji, ułatwia wertowanie jej na wyrywki.

W wyborze Springera znalazły się budynki oczywiste, jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, czy wielokrotnie już nagradzana Filharmonia w Szczecinie, spektakularne, jak wrocławski Sky Tower, nietypowe, jak Świetlica w Rakowni. Każdemu budynkowi, towarzyszy krótki opis projektu architektonicznego oraz jego realizacji, wraz ze zdjęciem. Na końcu z reguły znajdują się informacje, które pozwalają zobaczyć historię obiektu w szerszym kontekście oraz literatura poszerzająca wiedzę w danym zakresie. Felietonowy styl autora pozbawia tekst encyklopedycznego zadęcia, czyniąc go przyjemnym w odbiorze.

Gdy już rozpłyniemy się w zachwycie nad polską architekturą, jej rozwojem, czeka nas niespodzianka . Otóż w „Księdze zachwytów”, znalazło się również kilka anty zachwytów. Ku przestrodze, by nie popaść w przesadne samozadowolenie. Mimo, że w ostatnich latach poczyniliśmy pewne postępy w projektowaniu przestrzeni miejskiej to droga do architektonicznego ładu i harmonii wciąż jest długa.  Dopóki w naszej przestrzeni pojawiają się estetyczne typu wrocławski Solpol, czy funkcjonalne, jak Poznań City Center kurioza , nie możemy spokojnie osiąść na laurach, bo historia nawet najnowszych realizacji pokazuje, że wciąż popełniamy te same błędy, nie zwracając zupełnie uwagi na funkcje budynku oraz jego otoczenie i mamy w tym względzie wiele lekcji do odrobienia. Nie da się też ukryć, że są obszary w Polsce, które obfitują w architektoniczne perełki, jak Wrocław, czy Katowice i są rejony, jak Podlasie, Kujawy, gdzie jest ich znacznie mniej.

„Księga zachwytów”, poza walorami poznawczymi, posiada również te estetyczne. Jest bowiem niezwykle starannie, ładnie wydana. Wygodny format, twarda oprawa i tasiemka w roli zakładki, sprzyjają temu by mogła pełnić funkcje turystyczne oraz ułatwiają wyrywkową lekturę, a ładna szata graficzna cieszy oko estetów. Można tę książkę traktować na wiele sposobów: jako przewodnik, leksykon, zbiór felietonów, można ją również na wiele sposobów czytać. Słowem, dla każdego coś miłego. Jest to wprost idealna lektura przed zbliżającymi się wakacjami. Jeśli ktoś nie ma jeszcze ściśle sprecyzowanych szlaków wakacyjnych, ta książka z pewnością będzie świetną inspiracją. Można na jej podstawie stworzyć sobie wiele turystycznych, niebanalnych tras. Można wybrać miejsca do odwiedzenia już, zaraz, natychmiast. Dla mnie są to niewątpliwie Centrum Rekreacyjno – Sportowe nad jeziorem Ukiel w Olsztynie, Małopolski Ogród Sztuki w Krakowie i Stacja Kultura w Rumii. Każdy z was znajdzie z pewnością swój własny klucz do podróżowania ze Springerem pod pachą.

Ocena: 8/10
F.Springer „Księga zachwytów”, Wydawnictwo Agora 2016.
*Dziękuję Wydawnictwu Agora za przekazanie egzemplarza do recenzji http://kulturalnysklep.pl/

piątek, 8 kwietnia 2016

Stuhrm

„Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności” – wywiad z Maciejem Stuhrem przeprowadzony przez Beatę Nowicką ukazał się w zeszłym roku, wydawałoby się, że kurz medialny po ukazaniu się książki dawno opadł, a recenzowanie jej w tym momencie nie ma sensu. 

Nic bardziej mylnego, Stuhr po okresie pewnego wyciszenia zawodowego, znów jest na fali wznoszącej, złośliwi mogliby nawet uznać, że wyskakuje z każdej lodówki. 

Jako aktor wszechstronnie utalentowany, niezależnie od tego, czy gra, śpiewa, tańczy, prowadzi gale, pisze felietony, wzrusza i bawi widzów/czytelników do łez. 

Mało jest w Polsce tak błyskotliwych , rozważnie prowadzonych karier. Niewielu jest tak inteligentnych, dowcipnych, zdystansowanych aktorów, którzy jednocześnie mają odwagę by od czasu do czasu wyjść z roli ulubieńca publiczności i zabrać głos w debacie publicznej. Stuhr to potrafi, nic dziwnego, że lektura wywiadu z nim jest czystą przyjemnością.

Ukazanie się tej pozycji na rynku było sporym zaskoczeniem, Stuhr słynie bowiem z tego, że wywiadów udzielać nie lubi, prywatnie introwertyk, ma alergię na dzielenie się swoją prywatnością, tak popularne w niektórych kręgach. A jednak sztuka namówienia go do rozmowy udała się Beacie Nowickiej – dziennikarce, która „przepytuje” aktora od lat, w związku z czym, On darzy ją zaufaniem, które jest niezbędne do tego, by przedsięwzięcie pt. wywiad – rzeka miało sens i przyniosło zadowalający efekt. I tak oto jest „Stuhrmówka”.

Niektórzy zarzucali aktorowi, że za wcześniej zdecydował się na tego typu podsumowanie, że nie ma wystarczającej liczby doświadczeń życiowych i zawodowych, by wyskakiwać przed szereg z tego typu publikacją. Wydaje się, że w jego przypadku czynnik czasowy ma niewielkie, żeby nie powiedzieć żadne znaczenie. Za dwadzieścia lat wciąż znajdą się przecież osoby, które powiedzą o Macieju – młody Stuhr i będą go postrzegać jako syna swojego ojca. Przywiązywanie się do tego typu opinii nie ma więc żadnego sensu.

Rozmowa Nowickiej ze Stuhrem jest klasyczna w układzie: zaczynamy od dzieciństwa by dojść do teraźniejszości. Mamy tu więc opowieści o przodkach, podobieństwie do nich, relacjach z młodszą siostrą, przygody z czasów harcerstwa, młodzieńczych wybrykach szkolnych, pierwszych zauroczeniach. „Poważniej” zaczyna być w części dotyczącej studencko – kabaretowych czasów, które, poniekąd niechcący stały się początkiem ogromnej popularności Stuhra, związanej z działalnością estradową i wystąpieniem w najbardziej kasowych komediach polskich lat 90. Gdy wydawało się, że świat stoi przed nim otworem i może zająć się już wyłącznie odcinaniem kuponów od szybko zdobytej sławy, on wykonał krok w tył – zrezygnował z kabaretu i postanowił zdawać do Szkoły Teatralnej. W związku tym w rozmowie pojawiają się oczywiście wątki słynnej fuksówki, zawodowych mistrzów, pierwszych, po ukończeniu szkoły castingów, ról teatralnych.

Całość jest niezwykle anegdotyczna. Stuhr o wszystkim opowiada z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru. Sporo tu zabawnych kulis planów filmowych, scen kabaretowych, garderoby teatralnej. Wziąwszy pod uwagę, że aktor współpracuje z najwybitniejszymi reżyserami i aktorami w tym kraju, jest to niewątpliwie smaczny kąsek.

Kwestie prywatne, choć się pojawiają zostały omówione z klasą i umiarem. Nie znajdziemy tu rozliczeń z przeszłością, wyznań na wyłączność i innej tego rodzaju idealnej pożywki dla tabloidów. Wywiad jest uzupełniony wypowiedziami rodziny, przyjaciół i bliskich znajomych Stuhra, co również jest interesującym dodatkiem do tego typu publikacji. Spojrzenie osób trzecich pozwala na zobaczenie aktora w nieco innym świetle.

To nie jest książka, która zmieni wasze życie, nie jest to też książka, która odkrywa nową, zupełnie nieznaną twarz Macieja Stuhra. Jest to natomiast rzecz, przy której będziecie się świetnie bawić. Wydaje się, że zapewnienie czytelnikom rozrywki na dobrym poziomie było głównym celem tej publikacji i został on osiągnięty w stu procentach.

Ocena: 7/10

„Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności”, Wydawnictwo Znak 2015.

piątek, 25 marca 2016

„Krótka książka o miłości” – duża porcja przyjemności

Najnowszą książką Karolina Korwin – Piotrowska wraca do zawodowych korzeni, źródeł i pierwszej miłości, czyli filmu. Miejmy nadzieję, że tym razem zostanie przy niej na dłużej, bo księgę, która, na szczęście krótka nie jest (664 strony) czyta się znakomicie.

Z miłością, zwłaszcza pierwszą bywa tak, że choć się kończy to zostaje czasem na całe życie. Podobnie było z Korwin – Piotrowską, która swą karierę telewizyjną rozpoczęła od prowadzenia kultowego już w pewnych kręgach programu „Filmidło” i długo właśnie z filmem była związana zawodowo. Na największych festiwalach, planach filmowych, czy też w pracach nad promocją kinowych mega produkcji, czuła się, jak ryba w wodzie, wydawało się, że jest to jej środowisko naturalne. Aż tu nagle, ku rozpaczy niektórych dziennikarka postanowiła zmienić swe życie zawodowe o 180 stopni. Miłość do filmu odwiesiła na kołku i jak w dym poszła za czymś nowym, nieznanym, pociągającym. Tym czymś okazał się polski show – biznes, który Piotrowska bacznie obserwuje i celnie komentuje, już od dziesięciu lat w programie „Magiel Towarzyski”. Jednych oburza dosadnym językiem, innych bawi do łez ciętymi ripostami. Niezależnie od reakcji, które wywołuje jedno jest pewne ma osobowość, charakter i odwagę: cechy, których próżno szukać w komplecie u większości kolegów po fachu. Nie bez przyczyny jej nazwisko pojawiło się na liście najbardziej wpływowych dziennikarek w polskich mediach.

Choć romans z show- biznesem trwa w najlepsze, bo wybranek okazuje się być wciąż atrakcyjny, to pierwsza miłość jest silniejsza, nie pozwala o sobie zapomnieć, a Korwin – Piotrowska podjęła nieśmiałą próbę powrotu na „stare śmieci”, efektem tego był program: „Kino, kanapa, książki”, który prowadziła wspólnie z Dorotą Wellman w TVN Style. Program, choć lubiany przez widzów, nie zyskał wystarczająco wysokiej oglądalności i szybko spadł z anteny. Ten bolesny zawód sprawił, że dziennikarka ponownie zawodowo odwróciła się od filmu, w tym czasie nie próżnowała, postanowiła odkrywać nowe lądy, co zaowocowało wydaniem dwóch przebojowych książek o show biznesie. Aż wreszcie jest, pojawiła się ta trzecia, najważniejsza: „Krótka książka o miłości” – w końcu, zgodnie z oczekiwaniami i przewidywaniami sympatyków dziennikarki w całości poświęcona filmowi.

„Krótka książka o miłości” jest w pełni subiektywnym wyborem dziewięćdziesięciu najlepszych, ulubionych filmów zagranicznych według Karoliny Korwin Piotrowskiej. W żadnym razie nie jest to encyklopedia, leksykon, czy historia kina od zarania do współczesności, dlatego stawienie zarzutów, że nie pojawiły się tu tytuły z okresu kina niemego, a jedne epoki są bardziej faworyzowane od innych jest bezpodstawne, subiektywizm daje przecież prawo wyboru. Niemniej jednak zwłaszcza dla młodego pokolenia „Krótka książka o miłości” może być doskonałym przewodnikiem po świecie filmu, a dla starszych okazją do przypomnienia, bądź uzupełnienia braków w kinowej klasyce.

„Krótka książka o miłości” będzie sporym zaskoczeniem dla wszystkich, którzy kojarzą Korwin – Piotrowską wyłącznie z plotkarską działalnością w „Maglu Towarzyskim” i często surowymi ocenami zachowań rodzimych gwiazd. Jeszcze większą niespodzianką będzie dla tych, którzy lubią oskarżać dziennikarkę o plucie jadem, wylewanie żółci i inne tego typu. Drodzy Państwo, muszę Was rozczarować w tej książce nie znajdziecie potwierdzeń dla swojej ulubionej tezy o podłości tej strasznej Korwin – Piotrowskiej. Tomisko to pełne jest bowiem pozytywnych uczuć: sympatii, podziwu, wzruszeń, radości, których dostarczają twórcy filmowi, aktorzy i kino jako miejsce magiczne. Dziennikarka nie zrezygnowała oczywiście z charakterystycznej dla siebie szczerości, dosadnego języka i bezpośredniości przekazu. Niektóre recenzentki zarzucają dziennikarce protekcjonalny, lekceważący ton, ale i on jest bezpodstawny. W świecie, w którym można wiedzieć coraz mniej, by zaistnieć, ona zwyczajnie ma odwagę powiedzieć: inteligentny człowiek powinien znać ten film, a nieznajomość tego jest błędem, bez względu na gust. Oczywiście można stwierdzić, że Korwin – Piotrowska po raz kolejny obraża ludzi, wywyższa się, ale można też uznać, że istnieje coś takiego jak kanon, klasyka gatunku, którą naprawdę warto znać i zamiast się bulwersować nadrobić własne zaległości.

To książka przede wszystkim o emocjach, dobrych emocjach, które wywołują filmy. Od emocji dziewięcioletniej dziewczynki, która po raz pierwszy, odświętnie ubrana wybrała się do kina na „Gwiezdne wojny” i została dosłownie pochłonięta przez magię kina począwszy, na emocjach dorosłej kobiety, która pisze o tym, że „Podwójne życie Weroniki” dosłownie zmieniło jej życie skończywszy. W czasach blogów i mediów społecznościowych recenzentem, krytykiem może być każdy, ilość gwiazdek, oceny dobry/zły przestają mieć pierwszorzędne znaczenie, to, czym kierujemy się przy wyborze filmów to wrażenia, które obraz wywołał u oglądającego i to, w jakim stopniu jest w stanie przełożyć to, co przeżył w kinie na papier. W tej książce dostajemy mnóstwo emocji, to one są najważniejsze i to one są główną siłą całości. Niewątpliwie jest to najbardziej osobista z dotychczasowych książek Korwin – Piotrowskiej – tu rzadko chowa się za ironią, trzyma gardę i dystans, tu jest prawdziwa, tu pokazuje czytelnikowi prywatną twarz i uchyla rąbek ze swojego prywatnego życia. Tu jest u siebie, co można wyczuć na każdej stronie tego tekstu. Tak, tak proszę państwa, Korwin – Piotrowska ma uczucia i nie boi się ich okazywać, zaskoczeni? I bardzo dobrze.

Ta książka jest też zaproszeniem do dyskusji, a nawet kłótni, bo, co tu robi „Amelia”, „V jak Vendetta”, czy „Igrzyska śmierci”? Gdzie podziało się „American Beauty”, „Grand Budapest Hotel” o „Hotelu Marigold” nie wspominając?  Czy klasyka filmowa może się obejść bez „Casablanki” i „Przeminęło z wiatrem”? Czy da się rozmawiać o kinie z pominięciem Jamesa Camerona? Tego typu dyskusji i przepychanek w oparciu o tę książkę można prowadzić setki. Subiektywny wybór ma swoje przywileje i zamiast tracić energię na spory warto stworzyć własną listę najważniejszych filmów.

„Krótka książka o miłości” jest także zaproszeniem do odbycia wspaniałej podróży. Obok absolutnych klasyków typu: „Ojciec chrzestny”, „Lot nad kukułczym gniazdem” „Ostatnie tango w Paryżu” pojawiają się tu tytuły dużo mniej znane szerszej publiczności, jak „Bullitt’, „Dworzec dla dwojga”, Nad złotym stawem”, „Ostatnie metro”. Pierwszą myślą po przeczytaniu tego „wyznania miłosnego” jest: muszę to obejrzeć już zaraz, natychmiast, a kolejnym krokiem gorączkowe przeszukiwanie zasobów Internetu i portfela, aby móc, jak najszybciej zaspokoić ciekawość. Taka reakcja jest największym sukcesem książki Karoliny Korwin – Piotrowskiej.

Ta książka jest gruba, ciężka, nieporęczna, trudno ją dźwigać w torebce i czytać w tramwaju. Wszystkie te niedogodności tracą jednak znaczenie, bo, gdy już zacznie się czytać, nie można przestać i koniec końców trzeba ją dźwigać w torebce i czytać wszędzie gdzie się da. Można oczywiście się czepiać, że zdjęcia „od czapy”, w przypadkowych miejscach, a zieleń okładki wali po oczach, można też przyjąć, że podkreślają one swobodny ton całości, a zieleń ma jedynie zaznaczyć radość ze spędzania wolnego czasu przed kinowym/ telewizyjnym ekranem. Wybieram zdecydowanie tę drugą opcję.

„Krótka książka o miłości” wygląda na początek filmowo – książkowej przygody, która miejmy nadzieję z czasem zamieni się w „Niekończącą się opowieść”, do której dziennikarka systematycznie będzie dopisywać kolejne rozdziały. Powroty do domu, nawet z najbardziej egzotycznych podróży są przecież najlepsze.

Ocena : 8/10
K.Korwin – Piotrowska, „Krótka książka o miłości”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2016.


środa, 9 marca 2016

Powrót mistrza felietonu

Lektura „Setki”, drugiego po „Polska mistrzem Polski” tomu felietonów Krzysztofa Vargi, publikowanych w „Dużym Formacie” – czwartkowym dodatku do „Gazety Wyborczej”, gwarantuje nie tylko setną zabawę, pozwala również z dystansem spojrzeć na wydarzenia kulturalno – społeczne w Polsce ostatnich lat.

Jestem stałą czytelniczką felietonów Vargi w „Dużym Formacie”, większość tekstów zebranych w tomie była mi w związku z tym dobrze znana, mimo to z dużą radością przeczytałam zapowiedź wydawniczą „Setki”, była ona tym większa, że zupełnie niespodziewana.

Mariusz Szczygieł nazwał Vargę ostatnio królem felietonu. Nie da się ukryć, że wśród współczesnych polskich pisarzy, poza nieaktywnym ostatnio w tej sferze Pilchem, Varga nie ma konkurencji w sztuce felietonu. Tym, którzy nie zetknęli się dotychczas z prasową twórczością pisarza może się wydawać, że opinia Szczygła jest na wyrost, bardziej humorystyczna, niż na poważnie. Jest szansa, że zmienią zdanie po lekturze obu tomów felietonów. Stali czytelnicy rubryki „Kajet konesera”, podzielają ją z pewnością w stu procentach.

„Felietonistyka jest zajęciem dla autorów szczycących się ponadnormatywnym poziomem złego charakteru, niesympatyczności i zgorzknienia” Po takiej opinii autora łatwo wywnioskować, że teksty, które czytamy w „Setce” dalekie są od łagodności, poprawności politycznej i miłości bliźniego. I bardzo dobrze, bowiem zupełnie nie o to w tym gatunku chodzi.

Varga poświęca swą uwagę przede wszystkim kulturze. O filmach, książkach, czytelnictwie,  i muzyce pisze jednak często w szerszym społeczno – politycznym kontekście. Jako maniak serialowy wypowiada się  m.in. o „House of cards”, „Grze o tron”, jako „kibol” polskiego kina ocenia „Bogów”, „Ziarno prawdy”, „Body Ciało”, pastwi się nad filmowymi gniotami narodowymi typu „Hiszpanka”, „Bitwa pod Wiedniem”, „Miasto ‘44”. „Rodzina Borgiów”, zbiór homilii polskich biskupów, stają się pretekstem do wypowiedzi o sytuacji kościoła w Polsce. Varga pochyla się również nad stanem rodzimego czytelnictwa i literaturą, zabiera głos w sprawie głośnej „afery mercedesowej” Twardocha, czy zarobków pisarzy. Namiętnie, z nieskrywaną pasją polemizuje z prawicowymi publicystami: Horubałą, Wenclem, Rymkiewiczem, przy okazji oceniając niezbyt udane próby literackie niektórych  z nich. W czasie podróży po Polsce zwraca uwagę na paranoję pomnikową, która opanowała nasz kraj oraz totalny chaos architektoniczny i estetyczny, rozprzestrzeniające się niczym zaraza. Uważny czytelnik znajdzie tu też kilka postulatów do twórców kultury m.in. o serial o Episkopacie oraz dramat narodowy. Poza krytyką są również zachwyty. Hymny pochwalne z ust pisarza płyną w kierunku Jerzego Pilcha i Marcina Świetlickiego.

O ile do Vargi – pisarza można mieć uwagi, to do Vargi –felietonisty przyczepić się w zasadzie nie sposób. Teksty te zawierają bowiem wszystkie cechy felietonu idealnego: poczucie humoru, ironię, sarkazm, złośliwość, celne obserwacje i mistrzowskie pointy. Wszystko to oczywiście w ilości ponadnormatywnej. Czy można chcieć więcej? Tak, oby Varga częściej pisał swoje felietony, by szybko zebrały się w kolejny tom, bo czytanie ich to czysta przyjemność.

Ocena : 8/10
K.Varga, „Setka”, Wydawnictwo Wielka Litera 2016.
*Dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.wielkalitera.pl/

wtorek, 1 marca 2016

Artystka totalna

„Stryjeńska. Diabli nadali” Angeliki Kuźniak to nie tylko biografia znanej w XX – leciu międzywojennym malarki, ale przede wszystkim opowieść o samotności, niespełnieniu i trudnym losie artysty, którego talent nieustannie zderza się z prozą życia i często w starciu z nią przegrywa.

O tym, że zostanie malarką zdecydowała w wieku szesnastu lat. W tamtym okresie kobiety nie mogły jednak studiować na akademii w Krakowie. W związku z tym, wykorzystując dokumenty brata i zmieniając wygląd w 1911 roku wyjeżdża na studia do Monachium. Od tego momentu zacznie się trwająca właściwie do końca życia tułaczka Styjeńskiej Rozdarta pomiędzy Kraków, Warszawę, Zakopane, Paryż, w końcu Genewę, tak naprawdę nigdzie nie będzie miała poczucia, że jest u siebie. Poczucie wyobcowania wzrośnie jeszcze bardziej po śmierci matki. Na razie jest na początku artystycznej drogi i wydaje się, że wszystko, co najlepsze dopiero przed nią.

Talent tej drobnej, temperamentnej dziewczyny z burzą czarnych loków na głowie od początku był sprawą bezdyskusyjną . Wyróżniała się z otoczenia zarówno w czasie lekcji rysunku, pobieranych jeszcze w Krakowie, jak i w okresie studiów. Malowała pasjami, na brak weny, przynajmniej w młodości nie narzekała. W obrazach wykorzystywała motywy folklorystyczne, słowiańskie, co stało się cechą charakterystyczną dla całej jej twórczości, która w końcu przyniosła jej międzynarodową sławę i pochlebne tytuły m.in.: księżniczki polskiego malarstwa.

W przerwach od malowania, Zocha marzyła o miłości, oczywiście tej wielkiej i na całe życie. Dotychczas w tej kwestii nie działo się zbyt wiele, a ona organicznie wręcz nie znosiła nudy, która powoli zaczynała doskwierać. Aż w końcu pojawił się On – Karol Stryjeński – architekt. I wybuchło uczucie, ze strony Stryjeńskiej była to miłość z gatunku tych, które nawet, jeśli się kończą, pozostają „raz na zawsze”. On był typem bon vivanta, uwodziciela potrafiącego czarować kobiety niezależnie od wieku. Bardziej zakochał się w talencie Zochy, niż w niej samej, w związku z tym od początku tej relacji to ona była stroną, której zależało bardziej, nieustannie zabiegała o jego uwagę, czułość, docenienie. Im bardziej się starała, tym bardziej przestawał ją szanować. Zazdrosna na granicy obłędu, za wszelką cenę chciała zatrzymać go przy sobie. Jednym ze sposobów miało być urodzenie dziecka. Gdy jednak na świecie pojawiła się dziewczynka, odnotowała jedynie: „jestem wściekła”, bo marzyła o synu. Znana z ekscentrycznych zachowań, gdy dowiedziała się, że mąż ma kochankę, udała się do niej z wizytą, dotkliwie pobiła, następnie ukryła się w krzakach, czekając na rozwój wydarzeń. Niewierny mąż nie mogąc poradzić sobie z zachowaniem żony postanowił zamknąć ją w zakładzie psychiatrycznym, nie jedyny raz zresztą.

Relacje rodzinne, to obszerny mocno skomplikowany rozdział w biografii Stryjeńskiej. Jak wspomniałam powyżej narodziny córki Magdy, nie wywołały u Stryjeńskiej radości, wręcz przeciwnie złość. Instynkt macierzyński nie zadziałał, córka od początku była traktowana chłodno. Lekarstwem na podupadające małżeństwo miała być druga ciąża, jak się później okazało bliźniacza i wymarzona, malarka urodziła dwóch synów – Jana i Jacka. Przy czym Jacek był dzieckiem najukochańszym . Najstarsza z rodzeństwa Magda, siebie i brata Janka, często nazywała „dziećmi zapasowymi”. Dla Stryjeńskiej najważniejsza była sztuka, praca, a po burzliwym, ostatecznym rozstaniu ze Stryjeńskim również walka o byt. Sama przyznała, że życie rodzinne złożyła na ołtarzu sztuki. Gdy otrzymała propozycję wykonania dekoracji polskiego pawilonu na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu bez wahania zostawia dzieci rodzinie i wyjeżdża. Zdobywa tam główną nagrodę w czterech kategoriach i zyskuje międzynarodową sławę. Od tej pory dzieci nieustannie przechodzą z rąk do rąk, zamieszkując u kolejnych członków rodziny. O poczuciu bezpieczeństwa i spokojnym azylu mogą jedynie pomarzyć. Ona sama do roli matki nigdy już w pełni nie wróciła. Gdy w chwili bardziej osiadłego trybu życia próbowała budować relację, okazało się, że dzieci dorosły, straconego czasu nie da się już nadrobić, można jedynie funkcjonować w rodzinnej wspólnocie pomimo wszystko, co starała się robić do końca życia.

O ile okres dwudziestolecia międzywojennego był dla Stryjeńskiej czasem sławy i chwały, to w okresie powojennym fortuna się od niej odwróciła, zaczęła się natomiast mozolna, upokarzająca i zniechęcająca walka o przetrwanie. Wenę twórczą zastąpiło nieustanne myślenie o tym skąd wziąć pieniądze na rachunki, wychowanie dzieci, materiały malarskie Po rozwodzie ze Stryjeńskim jej pozycja towarzyska znacznie osłabła, obrazy nie budziły już takiego zachwytu, a co za tym idzie znacznie gorzej się sprzedawały. Żyła z dnia na dzień, od pożyczki do pożyczki, od zlecenia do zlecenia, łapała dosłownie wszystko co się nadarzyło. Najczęściej były to prace dla kościołów. Starała się oszczędzać, w pewnym momencie prowadziła nawet skrupulatne rachunki codziennych wydatków, prawda jest jednak taka, że pieniądze nigdy nie trzymały się Stryjeńskiej. Ta żmudna szarpanina z losem, walka o przyziemne sprawy odbierały jej systematycznie radość życia, chęć tworzenia i zwyczajnie zdrowie. Siłą rzeczy traciła na tym jakościowo jej twórczość.

„Stryjeńska diabli nadali” to kolaż złożony z zapisków, listów, fotografii, rachunków i wspomnień rodziny artystki. W dużej mierze to na nich właśnie oparta opowieść Kuźniak. Autorka analizuje je skrupulatnie, sprawdza prawdziwość niektórych faktów i na tej podstawie stara się kreślić portret artystki. W tej analizie nie posuwa się jednak za daleko, nie dopowiada życiorysów, nie zmyśla potencjalnych dialogów, co jest ostatnio częstą choć kuriozalną modą w polskiej biografistyce.

Życiorys Stryjeńskiej to gotowy scenariusz na film i wyśmienity materiał na książkę. Dobrze, że w końcu taka powstała i dobrze, że napisała ją właśnie Kuźniak, bo dysponuje czułym, wnikliwym okiem, skierowanym na losy kobiet. Choć książka jest świetnie napisana, czyta się ją jednym tchem to pozostawia jednak pewien niedosyt, Otóż jest to książka bardziej o kobiecie niż o malarce. Oczywiście pojawiają się tu tytuły najważniejszych prac, ale brakuje szczegółowych analiz twórczości, technik malarskich używanych przez Stryjeńską i opisu warsztatu pracy. Jest to jednak jedynie niewielki zarzut, który nie rzutuje na pozytywny odbiór całego tekstu. Wyłania się z niego niezwykle przejmujący obraz kobiety samotnej, rozdartej, łaknącej miłości i nie do końca spełnionej, a jednocześnie odważnej, dzielnej, walczącej z ciągłymi przeciwnościami losu, któremu do końca nie dała się złamać.

Ocena: 7/10
A.Kuźniak, „Stryjeńska. Diabli nadali”, Wydawnictwo Czarne 2016.

wtorek, 19 stycznia 2016

Historia jednej osobowości

Do grona znanych – piszących po raz kolejny dołączyła dziennikarka Dorota Wellman. Tym razem pokusiła się o stworzenie miksu biografii, poradnika i przewodnika pt. „Jak zostać zwierzem telewizyjnym”.

Wellman jest jedną z nielicznych postaci szklanego ekranu, budzących powszechną sympatię. Ceniona za szczerość, otwartość, poczucie humoru i profesjonalizm. Te cechy sprawiają, że telewidzowie traktują ją, jak bliską znajomą, a poranny program, który prowadzi w duecie z Marcinem Prokopem w telewizji TVN cieszy się olbrzymią popularnością. Bywa ostrą komentatorką życia publicznego, zawsze jednak dyskutuje wyłącznie na argumenty, świetnie przygotowana merytorycznie do każdej rozmowy. Jest ambasadorką wielu akcji społecznych, nawet czysto komercyjne posunięcia, jak udział w reklamie przekuwa w działalność społeczną, oddając dochód na cele charytatywne. Dysponuje olbrzymim dystansem do siebie, w związku z tym ewentualni hejterzy nie mają szans w starciu z nią. Udowadnia, że o osobowości i tzw. „przechodzeniu przez szkło” w najmniejszym stopniu nie decydują idealny wygląd, rozmiar, czy wiek.

Jako jedna z nielicznych dziennikarek w Polsce może sobie pozwolić na napisanie książki „Jak zostać zwierzem telewizyjnym”, bo rzeczywiście wie, jak to się robi, stoi za nią wieloletnie doświadczenie, zdobywane w mediach różnego rodzaju. Książka wbrew pozorom i oczekiwaniom niektórych nie jest autobiografią, w rodzaju tych, które ostatnio mnożą się na rynku: prześwietlającą losy bohatera od dzieciństwa po teraźniejszość. Jedyne początki, o których tu mowa to te telewizyjne.
Wellman rozpoczęła swą karierę  w Nowej Telewizji Warszawa . Jak wszystkie początki i ten był i śmieszny i straszny. Nie mogło zabraknąć również wątków pracy w Telewizji Publicznej i późniejszego przejścia do porannego pasma w TVN, zgranego duetu zawodowego, który od lat tworzy z Marcinem Prokopem i często zaskakujących kulis powstawania programu „Dzień Dobry TVN” i wpadkach. W tym swoistym przewodniku telewizyjnym jest także mowa o kultowych programach telewizyjnych, które dziennikarka lubiła. Wśród nich: „Sonda”, „Zwierzyniec”, „Wielka gra”. Jest o ludziach, których szanuje, misji telewizji, przygotowaniu do wywiadów, trudnych gościach, tremie, o tym dlaczego Polacy najbardziej lubią prognozy pogody, gotowaniu na ekranie i o tych, którzy pracują przy realizacji programu, a pojawiają się jedynie w napisach końcowych, mimo, że są najważniejsi.

„Jak zostać zwierzem telewizyjnym” to również poradnik dla początkujących dziennikarzy i osób występujących publicznie. W tych fragmentach znajdziemy porady, co robić, jeśli chcemy zostać dziennikarzami, jak się wypowiadać w TV, jak się ubrać przed kamerę, jak radzić sobie z tremą. Crémé de la crémé na zakończenie jest 10 rzeczy, które denerwują dziennikarkę w telewizji.

Wellman pisze o wszystkim, w charakterystycznym dla siebie, mocno anegdotycznym stylu, a tekst uzupełniają rysunki autorstwa Andrzej Rysuje. Lektura jest rozrywką na dobrym poziomie. Ma tylko jeden poważny mankament: jest to iście teleekspresowy opis zdarzeń. Oczywiście stosunkowo mała ilość tekstu dobitnie sugeruje, że planowany jest ciąg dalszy wspomnień, mimo to szkoda, że tak barwne perypetie zostały potraktowane tak skrótowo. To sprawia, że książka pozostawia po sobie duży niedosyt.

Ocena: 6/10
D.Wellman, „Jak zostać zwierzem telewizyjnym”, Wydawnictwo Pascal 2015.

wtorek, 5 stycznia 2016

Na przekór

Są artyści, którzy chętnie dzielą się swoją prywatnością, są aktywni na portalach społecznościowych, na bieżąco informują media o zmianach w życiu prywatnym i zawodowym,  tłumacząc te działania potrzebą stałej obecności w świadomości swoich odbiorców. 

Z reguły osiągają tym, przeciwny do zamierzonego, efekt „wyskakiwania z każdej lodówki”, wywiady z nimi nużą powtarzalnością wątków, z czasem przestają być interesujący, gdyż ma się wrażenie, że odkryli już wszystkie karty. 

Na szczęście, jest też druga grupa osób publicznych, które ostrożnie dawkują swoją medialną obecność, namówić je na rozmowę, czy wystąpienie publiczne to sztuka. 

Na takie wywiady się czeka, będąc ciekawym każdego zawartego w nich zdania. Do tej drugiej grupy niewątpliwie należy Artur Rojek, który w książce „Inaczej” rozmawia z Aleksandrą Klich.


Rojek postrzegany jest jako artysta wycofany, introwertyczny. Pilnie strzeże zarówno niezależności artystycznej, jak i przestrzeni prywatnej. Publicznie wypowiada się tylko przy okazji przedsięwzięć zawodowych. Skutecznie uniknął, tak modnej ostatnio, roli eksperta od wszystkiego, próżno szukać go też w telewizyjnych talent show. Wydawało się, że jest ostatnią osobą, która zgodzi się na udzielenie tzw. wywiadu rzeki, a jednak. Pojawienie się „Inaczej” w zapowiedziach wydawniczych było dużym, pozytywnym zaskoczeniem. Jeszcze większym, równie miłym jest sama zawartość książki. W tym miejscu powinna się pojawić fraza, że oto poznajemy zupełnie nową twarz Artura Rojka lub podobna w tym klimacie, ale po pierwsze jest ona trywialna, a ponadto nieprawdziwa. Wokalista pozostaje sobą, faktem jest natomiast, że odsłania dużą, dotychczas nieznaną część kulis pracy zawodowej i ujawnia więcej niż zwykle szczegółów życia rodzinnego.


Zaletą „Inaczej” jest to, że Klich dała artyście dużo przestrzeni na refleksje – nie pogania, nie dąży za wszelką cenę do uzyskania odpowiedzi na konkretne pytania, podąża za rozmówcą, dostosowując się do niego. Dzięki temu mamy do czynienia z harmonijną rozmową – spotkaniem dwóch osób, a nie prowadzonym „na szybko” wywiadem prasowym.

Tekst nie ma ściśle ustalonego porządku. Pytania o inspiracje do piosenek przeplatają się z tymi o dzieciństwo. Rojek opowiada o pływaniu, które przez długi czas uprawiał na poważnie. Oprowadza też Klich po rodzinnych Mysłowicach, wskazując tam ważne dla siebie w przeszłości miejsca. Wśród nich m.in.: ulicę Bytomską, gdzie mieszkali dziadkowie, dom kultury, pływalnię park, ogródki działkowe, osiedle Wielka Skotnica. W rozmowie nie zabrakło również wątków tradycji górniczych w rodzinie artysty, gwary śląskiej, czy tradycyjnych niedzielnych obiadów.

„Inaczej” to przede wszystkim jednak rozmowa o muzyce. Wokalista w wieku dwudziestu lat podjął decyzję, że muzyka, a nie sport jest tym, co chce w życiu robić. Wbrew woli rodziny postanowił rozwijać swoją pasję. Fascynacja Pink Floyd i muzyką gitarową, z czasem przerodziła się w chęć założenia własnego zespołu – wzorowanego na brytyjskich kapelach alternatywnych. Tak powstał zespół Myslovitz, który od połowy lat 90. przez ponad dekadę niepodzielnie rządził na polskiej scenie muzycznej, zdobywając w tym czasie dziesiątki najważniejszych nagród rodzimego przemysłu muzycznego.

 Kariera mysłowickiego składu na zewnątrz układała się w pasmo sukcesów: przeboje napisane przez Rojka nuciła niemal cała Polska, płyty błyskawicznie pokrywały się platyną, a sale koncertowe pękały w szwach,atmosfera wewnątrz grupy nie wyglądała jednak tak różowo. Co zaskakujące, Rojek przyznaje, że spośród wszystkich zespołowych dokonań najbardziej ceni pierwszą płytę, która nie odniosła sukcesu komercyjnego. Pozostałe, choć hitowe, powstawały już z dużo większym ciśnieniem i były wynikiem czasem daleko idącego kompromisu. Wokalista nie odcina się jednak od późniejszych dokonań ma świadomość, że to w dużej mierze one ustaliły jego aktualną pozycję i obecnie pozwalają na pełną swobodę artystyczną.

Jako niespokojny duch, lubi trzymać kilka srok za ogon. Stąd pomysł na Lenny Valentino i świetnie przyjętą przez krytykę i odbiorców, w niektórych kręgach kultową płytę „Uwaga jedzie tramwaj”, stąd felietony, wreszcie „dzieło życia” Off Festiwal w Katowicach, który z powodzeniem organizuje od kilku lat. Impreza bardzo szybko zyskała rangę prestiżowej. Mówi o niej z satysfakcją. W każdym zdaniu na ten temat czuć, że organizacja przedsięwzięcia mimo wielu kłopotów  formalnych, wciąż sprawia mu dużo frajdy. Czuć też, że słuchanie muzyki, odkrywanie nowych artystów, jest nie tylko pracą, ale również największą życiową pasją Rojka. Choć jako organizator dużej imprezy masowej częściej musi być nadzorującym urzędnikiem niż artystą, wydaje się, że oswoił tę rolę i świetnie się w niej odnajduje.

Aleksandrze Klich w „Inaczej” udało się stworzyć doskonały klimat do otwartej rozmowy. Jej tematem była również rodzina – żona i dwoje dzieci, które są dla wokalisty bazą, siłą i motywacją do działania. Rojek przekonuje, że zawsze warto iść pod prąd, pozostać w zgodzie ze sobą, nawet jeśli nie podoba się to większości. Determinacja, wytrwałość i zaangażowanie z czasem przyniosą oczekiwane rezultaty. Patrząc na jego dokonania, trudno nie zgodzić się z tą opinią. Jest świadomy przemijania, ulotności sukcesu, dlatego wciąż wymyśla sobie nowe aktywności, chce się sprawdzać na wielu polach. Po trosze z obawy, bardziej jednak dlatego by się nie „zasiedzieć”, pozostać niezależnym i ciekawym świata do końca. Oby więcej takich osób, oby więcej takich rozmów!

Ocena: 8/10
„Inaczej. Artur Rojek w rozmowie z Aleksandrą Klich”, Wydawnictwo Agora 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Agora za przekazanie egzemplarza do recenzji http://kulturalnysklep.pl/