wtorek, 10 kwietnia 2018

Radość pisania


Wiadomość o ukazaniu się niepublikowanej korespondencji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta była dla mnie ogromną niespodzianką i największym dotychczas, literackim zaskoczeniem tego roku. Przypuszczałam, że będzie to wyjątkowa rzecz i nie zawiodłam się. Zbiór „Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996” to doskonała lektura.

Podobnie, jak wielu innych czytelników nie wiedziałam, że tych dwoje wielkich poetów łączyła przyjaźń. Ona – wrażliwa, delikatna, dowcipna. On sprawiał wrażenie człowieka poważnego, osobnego, zdystansowanego. Biorąc pod uwagę te wyobrażenia, mogło się wydawać, że mocno się różnią i pod względem osobowości mają ze sobą niewiele wspólnego. Tym większym zaskoczeniem jest treść opublikowanej korespondencji, która przeczy takim opiniom. Nie ulega wątpliwości, że oboje byli niedościgłymi mistrzami sztuki epistolarnej.

Korespondencja rozpoczyna się w listopadzie 1955 roku. Początkowo jest bardzo oficjalna, dotyczy wyłącznie spraw zawodowych. Szymborska prosi Herberta o przysłanie wierszy do „Życia Literackiego” – czasopisma, w którym wtedy pracowała. Listy pisze najczęściej na papierze firmowym tygodnika.

Szanowny Kolego,                                                                      24 listop[ada] 1955
przygotowujemy w „Życiu” rozkładówkę poświęconą poetom, których debiuty książkowe ukażą się niebawem. Zamieścimy kilka utworów każdego z tych poetów z króciutkim omówieniem dokonanym przez krytyków lub wybitnych starszych poetów. Was chciałby omówić kol.Błoński. Prosimy Was: przyślijcie Błońskiemu kilkanaście swoich utworów(na adres „Przekroju” najlepiej) w tym dobrze by było, gdyby znalazło się parę wierszy jeszcze nie drukowanych. Ponieważ czasu niewiele – prosimy o jak najszybsze skontaktowanie się z Błońskim. Łączę serdeczne pozdrowienia –  
                                                           Wisława Szymborska [s. 7]

Z czasem ton listów zmienia się na zdecydowanie bardziej poufały. Pojawia się w nich nieskrywana czułość, duża doza sympatii, tęsknota. Przede wszystkim jednak skrzą się one błyskotliwym poczuciem humoru, sporo w nich aluzji do niełatwej sytuacji politycznej, ironii. Herbert umieszcza w swoich listach fikcyjną postać Frąckowiaka, co wzmacnia efekt humorystyczny.

Wisło Ty moja, po stokroć moja,               [25 sierpnia 1961]
teraz już wiem dlaczego nie chcesz drukować moich wierszy. Nie jesteś pewna, że Cię kocham.
            Trudno w tych krótkich słowach wytłumaczyć  wszystko. A błagam odeślij tekściki. Zamieszczę w piśmie „Pies” lub nawet innym. Moje opus ukarze się lada tydzień (miesiąc) i będzie się nazywało Studium Przedmiotu. Więc zwróć rękopisy, a wiedz, ze „ani mnie mała małość wstydzi, ani…”
Tęsknię i chciałbym z Tobą dokonać czegoś wielkiego
Słyszę dzwony co w mej głowie chuczą
Czy dostałaś kartkę z Pienin
Czy mię pamiętasz.
Czy k…
                                                                       Twój
                                                                                  Na wieki
                                                                                                          Frąckowiak [s.45]
Między dwojgiem wybitnych poetów nie było cienia zawodowej rywalizacji. Zamiast tego odczytać można wzajemny podziw, wsparcie i motywowanie do działania.

Zbyszko, Poeto z Bożej Łaski!        [pocz. października 1961]
Korzystam z fizycznej obecności Tadzia N., który już jutro poszybuje z Tobą do Pragi (beze mnie…), żeby Ci strasznie podziękować za książeczkę, która jest piękna. Szczerze mówiąc nawet ładniejsza od Ciebie! Zachowuj się w Pradze przyzwoicie, nie pij piwa i notuj złote myśli. Miłość moja do Ciebie utrzymuje się stale na wysokim poziomie. Jeszcze raz dziękuję, bo to piękna lektura.
                                                                                                          Wisława [ s. 52]

Wisława Szymborska uwielbiała robić kolaże, różnego rodzaju wyklejanki. Szczodrze ozdabiała nimi listy do poety. Jej pasją było również zbieranie, często kiczowatych pocztówek. Nimi równie chętnie obdarowywała przyjaciela. On odwdzięczał się jej zabawnymi rysunkami swojego autorstwa. Wszystkie te elementy dodają korespondencji niebywałego uroku, lekkości, czaru. Są też świadectwem wyśmienitego poczucia humoru obojga. Wirtuozerską żonglerkę słowem obserwujemy również w samych listach. Jest ono traktowane z szacunkiem, uwagą, pieczołowitością. Dziś niestety zdarza się to już niezwykle rzadko. Tym większą wartość ma ta publikacja.

Na zbiór składa się dziewięćdziesiąt jeden listów. Biorąc pod uwagę długi okres, który obejmuje korespondencja to stosunkowo niewiele. Na podstawie tej ilości można wysnuć wniosek, że poeci mieli ze sobą dość rzadki kontakt, zwłaszcza osobisty. Treść listów świadczy jednak o tym, że nie miało to żadnego wpływu na ich zażyłość, wyjątkową więź. Niewielka objętość pozostawia swego rodzaju niedosyt. Tego typu listy można bowiem czytać bez końca. Dzięki kolażom, reprodukcjom pocztówek, rysunkom oraz aneksowi, na który składają się niektóre z wymienionych w listach wiersze jest to tom bogaty, barwny, kompletny. W tym miejscu warto wspomnieć, że świetnego opracowania edytorskiego dokonał Ryszard Krynicki.

W czasach, gdy komunikacja obrazkowa praktycznie wyparła sztukę epistolarną w tradycyjnym wydaniu „Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996” jest jak ożywczy haust świeżego powietrza. Pozwala na obcowanie z absolutnymi mistrzami słowa, odbycie sentymentalnej podróży do świata, którego już nie ma, ale na szczęście został utrwalony na kartach tego typu publikacji. Lektura wywołująca same pozytywne emocje: zachwyt, uśmiech, tkliwość. Literatura najwyższej próby.

Ocena: 10/10
W.Szymborska, Z.Herbert, „Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955- 1996” , Wydawnictwo a5 2018.

* Wszystkie cytaty pochodzą z recenzowanej książki. Pisownia oryginalna.

*Dziękuję Wydawnictwu a5 za przekazanie egzemplarza do recenzji.
*Książka na stronie wydawcy.

czwartek, 8 lutego 2018

W rytmie życia


„Swing time” to niewątpliwie najbardziej zaangażowana społecznie z dotychczasowych powieści Zadie Smith. Szkoda tylko, że na tym zaangażowaniu ucierpiała nieco fabuła książki.

Scenerią dla początku fabuły, po raz kolejny u autorki staje się biedna dzielnica północno-zachodniego Londynu. To właśnie tam w latach 80. ubiegłego stulecia dorasta bezimienna narratorka powieści. Tam też w szkółce tańca poznaje swoją przyjaciółkę – Tracey. Obie są Mulatkami, kochają stare musicale i taniec. Tylko ta druga faktycznie ma talent taneczny. Różni je środowisko rodzinne i status ekonomiczny. Narratorka wychowuje się w pełnej, bezpiecznej rodzinie, Tracey pochodzi z rozbitego domu – o ojcu, często przebywającym w więzieniu tworzy różne legendy. Tylko jedna z dziewczyn odniesie pozorny sukces życiowy.

Rytm i tempo powieści zmienia się dokładnie tak samo, jak w muzyce. „Swing time” rozgrywa się równolegle w dwóch planach czasowych. Anonimowa narratorka przeplata wspomnienia z dzieciństwa z opisem aktualnego, dorosłego życia.

Dzieciństwo spędziła na lekcjach tańca, stepowania, oglądaniu wraz z przyjaciółką starych musicali na kasetach video – zniszczonych od ciągłego przewijania oraz funkcjonowaniu pomiędzy dwoma domami: własnym, uporządkowanym, w którym matka wpaja córce, że dzięki nauce, konsekwencji i uporowi można osiągnąć najwyższe cele, na co sama jest przykładem oraz chaotycznym -  Tracey, gdzie panuje nieograniczona swoboda i luz, brakuje za to troski, uwagi i dyscypliny. Wspólna pasja i zainteresowania początkowo mocno łączy dziewczyny, ta bezimienna patrzy z zazdrością na bardziej utalentowaną Tracey, robi wszystko, by dorównać do jej poziomu. Z czasem relacje komplikują się. Pojawia się rywalizacja i wzajemne upokarzanie. Ostatecznie ich drogi rozchodzą się, choć znajomość odciśnie ślad na późniejszym życiu obydwu.

W tej części Smith porusza swoje ulubione, znane z wcześniejszych tekstów tematy: podziały rasowe, klasowe, ekonomiczne, wpływ rodziny i wychowania na osiągnięcie życiowego sukcesu, a przede wszystkim rolę przeznaczenia w życiu każdego z nas. Jednocześnie autorka funduje nam sentymentalną podróż do analogowych czasów, w których luksusem było posiadanie magnetowidu, a oglądane z wypiekami na twarzy teledyski w MTV były oknem na świat.

W dorosłym życiu narratorka znajduje pracę w dużej telewizji, przypominającej MTV, później zostaje osobistą asystentką światowej sławy piosenkarki o imieniu Aimee – jest to osoba pozbawiona talentu wokalnego i tanecznego, ma za to dar przykuwania uwagi oraz wywoływania kontrowersji ekstrawaganckimi strojami, odważnymi pozami. W momencie, w którym postanawia ona wybudować szkołę dla dzieci w Afryce, można się domyślić, że pierwowzorem tej postaci była Madonna.

Wraz z pojawieniem się Aimee, pojawiają się też schody w odbiorze książki Smith. Autorka ośmiesza świat celebrytów, współczesną pogoń za popularnością, zwraca uwagę na siłę plotki, łatwość osądów, którą zyskaliśmy dzięki anonimowości w Internecie, uzależnienie od nowych technologii i hejt, którego ofiarą może paść każdy. Wątek budowania szkoły w Afryce skłania ją między innymi do wypowiedzi o uchodźcach, odpowiedzialności Europy Zachodniej za kondycję Czarnego Lądu.

Wszystko to powoduje wrażenie zbyt wielu grzybów w barszczu, co czyni całość dość ciężkostrawną Chęć złapania wielu srok za ogon rozmywa istotę opowieści, jej główny sens. Ograniczenie się do wątku dziewczyńskiej przyjaźni z muzyką w tle byłoby dużo lepsze dla całości. Tym bardziej, że postać Aimee jest plastikowa, pusta, obcowanie z nią przez dłuższy czas jest męczące dla czytelnika.

„Swing time” pełna jest ponurych diagnoz społecznych. Choć niektórym spostrzeżeniom Smith trudno odmówić trafności, to jednak nadmierne zaangażowanie i chęć bycia „głosem pokolenia” pozbawiło treść lekkości i humoru, które były obecne w jej pierwszych książkach.

Jest to rzecz przeznaczona raczej dla wiernych fanów pisarki. Ci, którzy spodziewali się powrotu autorki do formy zaprezentowanej w „Białych zębach” mogą być mocno rozczarowani.

Ocena: 6/10
Z.Smith, „Swing time”, Wydawnictwo Znak 2017.

*Dziękuję Wydawnictwu Znak za przekazanie egzemplarza do recenzji.
*Książka na stronie wydawcy.

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Życie jak w Madrycie

Często używamy tytułowego powiedzenia na określenie idealnego stanu ducha, kiedy wszystko jest przyjemne, lekkie, proste. Jak to zwykle bywa, nie ma ono nic wspólnego z rzeczywistością. Okazuje się bowiem, że problemy, kryzysy, porażki dotykają wszystkich po równo, bez względu na szerokość geograficzną i ilość słonecznych dni w roku. Doskonale pokazuje to powieść Almudeny Grandes „Pocałunki składane na chlebie”.

Bohaterami książki są mieszkańcy jednej ze starych madryckich dzielnic. Każdego z nich w różny sposób dotknął kryzys ekonomiczny. Z dnia na dzień zostali postawieni w nowej, trudnej sytuacji życiowej i są zmuszeni sobie z nią radzić. Utrata pracy, strach przed redukcją etatów, bankructwo prywatnych firm, eksmisje, niemożność spłacania kredytów to tylko niektóre z licznych problemów małej społeczności. Znajdują się w niej przedstawiciele różnych pokoleń: emeryci, ludzie w średnim wieku, młodzież i dzieci o różnym statusie społecznym i materialnym. Każdy z mieszkańców mas swój punkt widzenia na zaistniałą sytuację i inaczej na nią reaguje.

Siłą powieści są niewątpliwie barwne, nietuzinkowe postaci i ich skomplikowane życiorysy. Mamy tu rodzinę Martinez-Salgado – małżeństwo z trójką dorastających dzieci, energiczną fryzjerkę Amalię, której spokój zatruwa powstanie konkurencyjnego zakładu fryzjerskiego prowadzonego przez Chinki. Pascuala – właściciela miejscowego baru, dziennikarkę telewizyjną – Marisę, Sebastiána – architekta, który po utracie własnej firmy jest zmuszony podjąć pracę stróża, Martinę – starszą panią, która by poprawić nastrój sobie i rodzinie ubiera choinkę już we wrześniu. I wiele innych. Losy wszystkich bohaterów w pewnym momencie splatają się ze sobą. Choć wiele ich różni, to niełatwa sytuacja umacnia sąsiedzkie więzi i wszyscy, każdy na swój sposób starają się wspierać, udowadniając, że w jedności i grupie tkwi ogromna siła.

„Pocałunki składane na chlebie” to po prostu dobrze napisana powieść, która nie jest i zdaje się nie aspiruje do miana wybitnej literatury. Wciąż aktualny temat kryzysu ekonomicznego czyni ją niezwykle uniwersalną. Czytelnicy bez problemu odnajdą w niej analogię z własnym życiem i utożsamią się z którymś z bohaterów. Choć nie ma tu oczywistych happy endów i nie wszystkim się udaje to całość jest pokrzepiająca, tchnie nadzieją i optymizmem.

Grandes zdaje się przypominać to, o czym często zapominamy, zwłaszcza będąc w oku cyklonu, kiedy mierzymy się z osobistym problemem, tragedią. Każdy kryzys jest szansą na zmianę: sposobu myślenia, systemu wartości, nastawienia. Trudne sytuacje pozwalają na weryfikację relacji, obranie nowej drogi, bądź utwierdzenie się w swoich przekonaniach i konsekwentne realizowanie zamierzeń. Zawsze warto o tym pamiętać, choć nie zawsze jest to łatwe.

Ocena: 7/10
A.Grandes: „Pocałunki składane na chlebie”, Wydawnictwo Sonia Draga 2017.

*Dziękuję Wydawnictwu Sonia Draga za przekazanie egzemplarza do recenzji.

* Książka na stronie wydawcy.