piątek, 26 października 2012

Hitman



Juliusz Machulski jest jednym z najbardziej znanych polskich reżyserów. Albercik, Kwinto, czy Kiler to tylko niektóre z barwnej galerii postaci, które udało mu się stworzyć i na trwałe wprowadzić do popkultury. 

Muszę przyznać, że nie jestem fanką jego dwóch ostatnich filmów, ale z dużą ciekawością przyjęłam informację o pojawieniu się na rynku książki „Hitman”, gdzie reżyser pokazuje nieznaną dotąd szerszym kręgom twarz felietonisty. 

Na wstępie pragnę uspokoić wszystkich, obawiających się, że jest to kolejny nieudany twór książkowy służący jedynie powiększeniu stanu konta twórcy. Otóż w zalewie złych książek różnej maści celebrytów i aktorów, ta jest prawdziwą perełką i warto czym prędzej wyłowić ją z księgarskiej półki.

Większość felietonów zebranych w książce została opublikowana w nieistniejącym już, niestety, miesięczniku „Bluszcz”. Teksty układają się w niezwykle interesującą biografię autora. Machulski opowiada o początkach swojej fascynacji filmem, które oczywiście miały ścisły związek ze znanymi rodzicami, Janem i Haliną, idolach młodości, a także najpiękniejszych wakacjach dzieciństwa. Nie brakuje również ujawniania licznych sekretów filmowo-teatralnej kuchni. Dowiadujemy się m.in., jak powstawały pomysły na scenariusze największych hitów („Seksmisji”, „Vabanku”), jaka atmosfera panuje na filmowych festiwalach oraz czy Hollywood naprawdę jest miejscem magicznym. Znajdziemy tu niejedną prywatną historię, np. o zamiłowaniu do nauki języków obcych czy piłki nożnej. Machulski nie unika także wyrażania krytycznych opinii na temat swojego środowiska zawodowego i trzeba przyznać, że jest to krytyka uzasadniona.

„Hitman” urzeka filmowym stylem opowieści. Od pierwszych zdań czuje się, że są to teksty doświadczonego filmowca. Machulski i tutaj pokazuje, że jest biegły w budowaniu napięcia, nagłych zwrotach akcji, a przede wszystkim celnych pointach i doskonałych anegdotach. Choć teoretycznie można uznać, że książka jest pewnym rodzajem autobiografii, to jednak jednoznaczna klasyfikacja jest trudna z uwagi na to, że reżyser opowiada o swoim życiu poprzez filmy, które stworzył lub które z innych powodów były dla niego ważne. Dlatego też zapewne bardziej właściwe byłoby określenie filmografia. Kwestie formalnego nazewnictwa nie są tu jednak wcale istotne, bo „Hitman” na szczęście wymyka się klasyfikacjom. Nie ma tu ani zbyt wielu dat, ani tym bardziej klasycznego układu od do. Każdy czytelnik ma wolne pole dla własnej interpretacji. Dla mnie jest to po prostu historia człowieka o barwnym, obfitującym w niezwykłe spotkania życiorysie, który do tego wszystkiego otrzymał dar opowiadania. Dzięki temu i my z dużą przyjemnością, choćby na moment, możemy zanurzyć się w tym wielkim, niedostępnym świecie.

Mistrzowie dziennikarstwa mówią, że jeśli potrafisz napisać felieton, to potrafisz napisać wszystko. Juliusz Machulski w „Hitmanie” pokazuje, że jest w stanie osiągnąć mistrzostwo również w tej dziedzinie. Jedno jest pewne: powinien kontynuować swoją pisarską przygodę, bo to, co już ujrzało światło dzienne, powoduje apetyt na więcej. Pozostaje mi życzyć „Hitmanowi”, by nie znalazł się w księgarniach pomiędzy wywiadem rzeką z Nergalem a egzystencjalnymi refleksjami Kingi Rusin. Was natomiast z przekonaniem zapraszam do lektury.

Ocena: 9/10

J. Machulski, „Hitman”, Wydawnictwo Agora 2012.
* Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/HITMAN/pr/-hitman--juliusz-machulski.html.


środa, 24 października 2012

Domek na prerii


Niedawno na rynku ukazała się piąta już książka w serii Dolce Vita wydawnictwa Czarne pt. „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości” autorstwa Kristin Kimball. 

Podobnie jak poprzednie, jest pochwałą budowania trwałych więzi międzyludzkich za pomocą fantastycznego jedzenia. Z drugiej strony autorka rozprawia się z mitami dotyczącymi spokojnego, sielsko-anielskiego życia na wsi. 

Lektura obowiązkowa dla wszystkich mieszczuchów marzących o zmianie trybu życia na wiejski – ku przestrodze!


Na początku losy Kristin Kimball do złudzenia przypominają życiorys jednej z bohaterek kultowego w niektórych kręgach serialu „Seks w wielkim mieście”. Jest trzydziestoletnią singielką wiodącą barwne życie w Nowym Jorku. Nad rodzinną stabilizację zdecydowanie przedkłada przelotne romanse i niezależność finansową. Konsekwentnie podąża obraną drogą – do dnia, w którym obowiązki zawodowe rzucają ją na farmę, gdzie poznaje Marka, specjalizującego się w uprawie ekologicznej żywności. Od tej chwili „Brudna robota” staje się historią miłości, która doprowadziła do całkowitej zmiany stylu życia pisarki. Kristin i Mark zostają parą, postanawiają wyjechać z miasta, osiedlić się na farmie i prowadzić tradycyjnymi metodami samowystarczalne gospodarstwo.


Autorka opisuje wszystkie trudy związane ze znalezieniem odpowiedniego miejsca, remontem domu, a przede wszystkim przyzwyczajeniem się do wiejskiego trybu życia i wykonywaniem koniecznych gospodarczych czynności. W pierwszych częściach próżno szukać sielankowych opisów życia w rytmie przyrody. Są za to momentami brutalne i bardzo fizjologiczne opisy dojenia, uboju, czy chorób krów oraz innych zwierząt. Nie należy się jednak nimi zrażać, gdyż najważniejszym tematem tej książki jest jednak produkcja jedzenia z własnych upraw. Niemalże z każdej strony przebija radość z obserwowania wzrostu owoców, warzyw posadzonych własnymi rękami i ta jeszcze ważniejsza – z powodu obfitych zbiorów. Kimball skutecznie przekonuje czytelników, że najlepiej smakują i najładniej pachną proste, niewyszukane posiłki, których opisy również znalazły się w książce. Obok tych jasnych stron pojawiają się łyżki dziegciu. Autorka przestrzega przed stereotypowym postrzeganiem życia na wsi, kojarzonym z wiecznym spokojem. Mówi wprost, że jest to bezustanna, ciężka, a do tego brudna praca, która oczywiście po czasie przynosi wymierne efekty, ale najpierw wymaga poświęcenia i właściwie całkowitej rezygnacji z miejskich aspektów życia.

„Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości” to także, a może przede wszystkim, książka o podążaniu za własnymi marzeniami, odwadze w podejmowaniu decyzji i o tym, że nie należy bać się zmian, bo nawet jeśli początkowo wydają się niewyobrażalne, w konsekwencji z reguły przynoszą dobre rzeczy, a każdy związek wymaga „dotarcia” i kompromisów, dzięki którym nawet dwa zupełnie różne światy mają szansę się spotkać. Ogromnym atutem jest też styl autorki, która swoje przeżycia opisuje z dużą szczerością i humorem. Nie ma tu przesadnych ozdobników i lukru, dzięki czemu historia zyskuje wiarygodność i czyta się ją z dużą przyjemnością. Jednym zdaniem: jest to idealna lektura na długie jesienne wieczory, kiedy szczególnie potrzebujemy dobrego jedzenia i miłości, a niektórzy mają więcej czasu na marzenia o życiu na wsi.


Ocena 8/10
K. Kimball, „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości”. Wydawnictwo Czarne 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne http://czarne.com.pl/.


niedziela, 14 października 2012

Dziennik zakrapiany nudą



„Dziennik zakrapiany rumem” Huntera S. Thompsona będzie dużym rozczarowaniem dla wszystkich, którzy, podobnie jak ja, spodziewali się niepowtarzalnego klimatu stworzonego przez autora w „Lęku i odrazie w Las Vegas”. 

Zamiast szaleństwa i jazdy bez trzymanki, mamy tu jedynie monotonną przejażdżkę. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że cały głębszy sens tej powieści utonął w hektolitrach alkoholu.


Głównym bohaterem powieści jest niespokojny duch, dziennikarz Paul Kemp. Pewnego dnia postanawia dołączyć do będącej w stanie rozkładu redakcji gazety „Daily News” w Puerto Rico. W tym miejscu przekonuje się, że marzenia o poważnej pracy dziennikarskiej musi zostawić za progiem, gdyż gazeta okazuje się być bardziej połączeniem domu wariatów ze schroniskiem dla bezdomnych. Paul bardzo szybko jednak znajduje wspólny język z dwoma zdegenerowanymi, acz interesującymi jednostkami: Bobem Salą i dużo młodszym kolegą po fachu Yeamonem. Wokół przygód tej trójki zbudowana jest cała fabuła książki.


Właściwie trudno tu mówić o jakiejkolwiek akcji, gdyż panowie zajmują się przede wszystkim włóczeniem po okolicznych barach klasy D, kontemplowaniem piękna wyspy San Juan na plaży oraz nawiązywaniem rozlicznych znajomości z miejscowymi pięknościami. Ich głównym posiłkiem są hamburgery, a napojem pity w ilościach przemysłowych tytułowy rum, który wręcz wylewa się z każdej strony tego tekstu. W takim entourage'u trudno skupić się na pisaniu artykułów, czy szukaniu ciekawych tematów. Siłą rzeczy sytuacja w „Daily News”, schodzi na dalszy plan. Żeby nie było całkowicie nudno w tej leniwej, zadymionej atmosferze pojawia się oczywiście wątek miłosny w postaci pięknej Chenault, którą Kemp jest zafascynowany od pierwszego spotkania. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że jest ona dziewczyną Yeamona, co stwarza jednak pewne komplikacje. Jak w każdej teoretycznie dobrej powieści nie brakuje tu również historii kryminalno-przestępczej.

„Dziennik zakrapiany rumem” jest książką niezwykle monotonną, żeby nie powiedzieć nudną. Aby być sprawiedliwym, należy dodać, że, gdy już uda nam się przepłynąć ten ocean rumu, nie zakrztusić po drodze dymem cygar i nie umrzeć z przedawkowania narkotyków, dostaniemy szansę odkrycia w powieści drugiego dna, które ratuje całe przedsięwzięcie. W tej drugiej warstwie chodzi o poszukiwanie własnej tożsamości, miejsca w świecie, a jednocześnie strach przed zakotwiczeniem, podjęciem odważnych decyzji i dokonaniu trudnych wyborów.

Zanim przeczytałam książkę, obejrzałam jej ekranizację z jednym z moich ulubionych aktorów – Johnnym Deppem w roli głównej. Film, mimo dużych oczekiwań, wydał mi się płaski i nieinteresujący. Ratowały go jedynie piękne krajobrazy i kilka zabawnych scen. Zrzuciłam to wtedy na karb słabego aktorstwa. Po lekturze książki wiem już, że film po prostu nie mógł być lepszy, z uwagi na to, że tekst, w oparciu, o który powstał, nie pozwalał na pokazanie aktorskiego kunsztu.

„Dziennik zakrapiany rumem” podobno zawiera wątki autobiograficzne. Zastanawiam się więc, z czego wynika słabość tekstu, skoro wiadomo, że Thompson osobowość i życie miał, delikatnie mówiąc, barwne? Co kiedyś szokowało i wzbudzało kontrowersję, dziś jest jedynie przysłowiową bułką z masłem. Wszystko to sprawia, że książka jest lekturą dobrą jedynie dla miłośników rumu i innych używek oraz zagorzałych fanów autora, którzy mają ochotę wziąć udział w dyskusji: dlaczego „Lęk i odraza w Las Vegas” była lepsza. Reszcie polecam dokonanie innego czytelniczego wyboru na coraz zimniejsze jesienne wieczory.


Ocena: 5/10
H .S .Thompson, „Dziennik zakrapiany rumem”, Niebieska Studnia 2010.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Niebieska Studnia http://www.niebieskastudnia.pl/.

niedziela, 7 października 2012

Dobrze, że lato już się skończyło

Nigdy nie sądziłam, że kiedyś to powiem... Tak, jestem zadowolona, że lato już się skończyło. A konkretnie – „Śródziemnomorskie lato”. 

Wydawać by się mogło, że książka o takim tytule, w dodatku zachwalana w większości recenzji jako wspaniała kulinarno-podróżnicza przygoda, będzie idealną lekturą na wakacje. 

Mnie jednak nie urzekła, a raczej znudziła. Czy popełniłam błąd, czytając ją w październiku? A może to i lepiej. Gorącego sierpniowego popołudnia byłoby mi chyba bardziej żal...

David Shalleck, autor „Śródziemnomorskiego lata”, jest uznanym amerykańskim szefem kuchni i zarazem producentem telewizyjnych programów kulinarnych. Na początku swojej kariery pracował w wielu różnych restauracjach, zaczynając od najniższego szczebla zawodowej hierarchii. Starł się jak tylko mógł, ale nie zawsze wszystko szło po jego myśli. Zarzucano mu brak prawdziwego zaangażowania i zdecydowania – a szef kuchni nie może się przecież wahać. Zdobywał doświadczenie w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Francji oraz we Włoszech. I właśnie kuchnia włoska szczególnie go zainteresowała. Porzucił swoje dotychczasowe zajęcia, by poznać różne jej smaki i smaczki, nauczyć się gotować po włosku i dowiedzieć, co to znaczy być prawdziwym szefem kuchni. W swojej wędrówce trafił na luksusowy jacht „Serenity”, którego właściciele, bogaci Włosi, mieli bardzo konkretne wymagania. Shalleck miał być ich kucharzem podczas rejsu wzdłuż Lazurowego Wybrzeża i Włoskiej Riwiery. Młody amerykański kucharz miał gotować włoskie potrawy rodowitym Włochom! Podczas całego rejsu mógł używać tylko świeżych, regionalnych produktów, charakterystycznych dla miejsc, do których akurat przybywali. Zabronione były mięsne sosy, cebula, małże, a także makarony i risotto. Posiłki miały być proste i lekkie. Podczas całego rejsu żadna potrawa nie mogła się powtórzyć.

Oprócz gotowania dla właścicieli jachtu, Shalleck musiał jeszcze obsłużyć siedmioosobową załogę, która preferowała bardziej kaloryczne i „konkretne” potrawy. Sam jeden gotował również dla gości swoich chlebodawców, którzy nieraz zjawiali się bez zapowiedzi i w dość licznym gronie, na przykład czterdziestu lub nawet ponad stu osób! A kuchnia na jachcie, zwana kambuzem, była mikroskopijnych rozmiarów. Produkty spożywcze i naczynia były poupychane wszędzie. Dodatkowo kucharz musiał pomagać reszcie załogi w obsłudze „Serenity” oraz pełnić nocne wachty. Na brak zajęć nie mógł narzekać. Ten rejs był dla niego nie lada wyzwaniem. Ale, jak dowiadujemy się z książki, poradził sobie z nim znakomicie. Wszyscy byli zadowoleni z jego pracy. A ponieważ szkoda by było zatrzymać ten zachwyt tylko dla siebie, Shalleck postanowił zrobić ze swoich podróży coś na kształt powieści. Po mozolnej lekturze jego zbeletryzowanych wspomnień mam jedno przemyślenie: róbmy to, co potrafimy najlepiej. Nie każdy genialny kucharz musi być świetnym pisarzem. I odwrotnie. Autorowi „Śródziemnomorskiego lata” radziłabym więc pozostać przy gotowaniu.

Książka jest pisana sztywnym, suchym stylem. Bez emocji, bez akcji, a nawet, co jest w przypadku literatury kulinarnej dość niepokojące, bez wyłaniających się z opowieści smaków i zapachów przyrządzanych potraw. Przejrzałam opinie innych recenzentów i zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno czytam tę samą książkę, co oni. „Fascynująca, świetnie napisana, przepyszna, autor ma talent gawędziarski, powoduje fizyczne odczuwanie głodu, nie można się od niej oderwać, więcej takich książek!” Tak, zdecydowanie stwierdzam, że czytałam coś innego... Na początku lektury nie byłam tak surowa w wyrażaniu opinii. Czekałam aż opowieść się rozwinie, nabierze rumieńców. Nie przypadły mi do gustu opisy praktyk Shallecka w różnych kulinarnych przybytkach. Czytając o jego poczynaniach, stwierdziłam, że nie chcę, aby dla mnie gotował. Miałam wrażenie, że nie potrafi dokonać w kuchni niczego dobrego, że jego gotowanie nie jest prawdziwe. Tak, jakby ktoś zmusił go do podążania tą właśnie drogą, której tak naprawdę „nie czuł”. Zresztą to wrażenie towarzyszyło mi do końca lektury i zostało nawet po przeczytaniu całej litanii niezwykłych potraw, które przyrządził na pokładzie „Serenity”.

Zaciekawiły mnie pierwsze opisy zakupów – wyprawa po wyposażenie kambuzu, potrzebne naczynia i niepsujące się, podstawowe produkty spożywcze, a także organizowanie miejsca pracy i „spiżarni”. Interesująco wyglądały również wyprawy na targowiska, wybieranie świeżych ryb, warzyw, dodatków. Ale szybko nastąpił przesyt takimi opisami, bo przewijają się one przez całą książkę, przy czym prawie wcale się od siebie nie różnią. Sceny gotowania, serwowania posiłków i jedzenia wypadły jeszcze gorzej. Zupełnie nie czułam zaangażowania Shallecka, jego miłości do gotowania, talentu. Zapewne potrafi świetnie gotować, skoro w tym fachu doszedł tak wysoko, ale zdecydowanie nie potrafi o tym pisać. I najwyraźniej nie pomógł mu nawet współautor książki Erol Munuz. Dużo miejsca zajmują w „Śródziemnomorskim lecie” opisy żeglowania oraz obsługi jachtu. Pojawia się wiele fachowych terminów, które zostały wyjaśnione na końcu książki. Szkoda jednak, że nie podano przypisów bezpośrednio w tekście. Same opisy żeglowania i w ogóle całej podróży również nie zachwycają. Wędrówki po urokliwych włoskich miasteczkach, spotkania z ciekawymi ludźmi, potajemne imprezy z kolegami – wszystko jest jakieś czerstwe, drętwe i nudne. Jeśli takie miałoby być moje lato, to wolę zaszyć się pod kocem w moim fotelu i przeżywać polską jesień, nawet niekoniecznie piękną i złotą.

Książkę czytałam niespiesznie, ale zajęło mi to zaledwie dwa wieczory. Jest bardzo dobrze wydana pod względem ergonomii czytania. Jednak merytorycznie i emocjonalnie czuję się zawiedziona. Było dużo słów, ale mało wzruszeń i radości. Dużo składników i potraw, lecz niewiele smaku. Nie polubiłam bohaterów tej opowieści. Wszyscy są mi zupełnie obojętni. Doprawdy nie wiem komu ta książka mogłaby się spodobać. Moich oczekiwań – kulinarnych, podróżniczych, intelektualnych, rozrywkowych – nie zaspokoiła. Mam żal do Shallecka, bo na pewno miał w zanadrzu wiele wspaniałych, zabawnych sytuacji, ciekawych porad, kulinarnych inspiracji, psychologicznych obserwacji współtowarzyszy rejsu oraz poznawanych po drodze mieszkańców urokliwych nadmorskich miasteczek... To wszystko gdzieś się zagubiło. W opisie książki czytamy, że autor „szybko przekonuje się, że te niezobowiązujące rozmowy przy straganach i wizyty w kuchniach zwykłych gospodyń domowych są o wiele bardziej owocne niż najbardziej prestiżowe kursy. Tylko tak można nauczyć się prawdziwej sztuki gotowania.”. Cudownie! Tylko dlaczego oszczędził czytelnikom tych wspaniałości, serwując w zamian ciągnący się w nieskończoność, rozgotowany, niedoprawiony, kiepskiej jakości literacki makaron?!

Bardzo chciałam się zachwycić, ale tym razem się nie udało. Dobrze, że na końcu książki zostały chociaż zamieszczone jakieś przepisy. W treści właściwej receptur jest bowiem jak na lekarstwo. Przepisów nie ma tu jednak zbyt wiele i nie są najbardziej interesujące na świecie, ale rybę w szalonej wodzie (pesce in acqua pazza) zrobię kiedyś na pewno. Poza tym możecie wypróbować na przykład majonez prawdziwkowy, mus z tuńczyka do smarowania, krewetki na ciepło z białą fasolą, linguine z małżami i cukinią, pieczonego lucjana czerwonego z pomidorami i oliwkami, gulasz rybny po livorneńsku albo czekoladowe ciasto Capri. Jeżeli macie dużo wolnego czasu i daleko do najbliższej biblioteki – przeczytajcie sobie „Śródziemnomorskie lato”, ale nie spodziewajcie się „literatury podróżniczo-kulinarnej w najlepszym wydaniu”, jak głosi zachęta na okładce. Ale jeśli na waszych półkach piętrzą się inne smakowite książki kulinarne czy podróżnicze, lepiej zacznijcie od nich. Bo – na szczęście dla was, a niestety dla Shallecka, na rynku wydawniczym jest mnóstwo fantastycznych, apetycznych i klimatycznych książek z kulinarnym wątkiem. Ta plasuje się na przeciętnym, rzemieślniczym poziomie.
Ocena: 5/10
D. Shalleck, E. Munuz, „Śródziemnomorskie lato, Wydawnictwo Literackie 2012.

*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/.

*Tekst powstał we współpracy z Kulinarną Czytelnią http://www.kulinarnaczytelnia.blogspot.com/