czwartek, 17 grudnia 2015

Wolny elektron

Wywiady rzeki mnożą się w ostatnim czasie, jak grzyby po deszczu. W tym zalewie coraz trudniej jednak znaleźć coś interesującego i oryginalnego. „Mnie nie ma” – rozmowa Olgi Święcickiej z Maciejem Nowakiem z pewnością spełnia pierwsze kryterium. 

Barwna osobowość i różnorodne doświadczenia głównego bohatera, sprawiają, że rozmowy z Nim ciężko zepsuć, z reguły czytają się same. Jedyne, co musi zrobić przepytujący, to włączyć dyktafon i pozwolić mówić. Autorka na szczęście spełniła te wymogi, co przyniosło dobry rezultat.


W powszechnej świadomości Maciej Nowak jest dyżurnym „panem od jedzenia”, ostatnio jurorem popularnego programu telewizyjnego. Niewiele osób kojarzy go z teatrem, który był jego pierwotną ścieżką zawodową. Przez wiele lat był związany z Gdańskiem, gdzie szefował Teatrowi Wybrzeże oraz Nadbałtyckiemu Centrum Kultury. Jest twórcą „Gońca Teatralnego” i  „Ruchu Teatralnego”, założycielem Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Obecnie łączy pracę w telewizji z dyrektorowaniem Teatrowi Polskiemu w Poznaniu oraz oczywiście pisze recenzje kulinarne.


Sam o sobie mówi, że funkcjonuje w trójkącie jedzenie – pedalstwo – teatr. Głównie wokół tych tematów toczy się rozmowa ze Święcicką. Najciekawiej jest we fragmentach, w których Nowak zdradza kulisy obejmowania dyrektorskich stanowisk i opisuje swoją działalność na polu teatralnym. Oprócz znanych faktów dowiadujemy się np., jaką rolę w jego karierze zawodowej odegrała wiśniówka i „salonowe życie”. Pojawia się również telewizyjne show „od kuchni”, ujawnionych zostaje kilka przekrętów notorycznie stosowanych przez przemysł spożywczy, są poglądy na temat kulinarnych mód i gastronomicznym obyciu Polaków. Bywa wzruszająco, gdy mowa o przemijaniu i bardzo prywatnie, w wątkach dotyczących stosunku do własnego ciała i związków z młodszymi mężczyznami. Dla niektórych kontrowersyjne mogą być poglądy Nowaka na temat minionego ustroju – te fragmenty książki były najczęściej cytowane przez media. Dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu o PRL – u wypowiada się z nutą sympatii. Mówi wprost, że w tamtych czasach było mu dobrze. Nie był uciśnionym obywatelem, raczej „reżimowym pączkiem”. Wypowiadanie tego typu opinii na głos w Polsce, faktycznie można uznać za odwagę.

„Mnie nie ma” to wyłącznie wywiad – rzeka, ograniczony do formuły pytanie – odpowiedź. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o wielogłosowe, bardziej reporterskie przedstawienie postaci, wtedy całość z pewnością byłaby dużo ciekawsza. Niestety momentami widać też brak doświadczenia i odpowiedniego przygotowania Święcickiej do tego typu rozmowy. Na szczęście, jak napisałam na wstępie osobowość Nowaka broni się sama, a jego obycie dziennikarskie sprawia, że oboje wychodzą z tego przedsięwzięcia obronną ręką.

Ocena: 6/10
O.Święcicka, „Mnie nie ma. Rozmowa z Maciejem Nowakiem”
*Dziękuję Wydawnictwu Czarne za przekazanie egzemplarza do recenzji  http://czarne.com.pl/


wtorek, 17 listopada 2015

Wielka dama

Jadwiga Grabowska – dyrektor artystyczna Mody Polskiej odegrała znaczącą rolę w historii tej branży w Polsce. Kreowała trendy, zanim ktokolwiek wymyślił to słowo. Śmiało można powiedzieć, że wyprzedziła epokę, w której żyła. Tę barwną, choć nieco zapomnianą i niedocenianą postać w książce „Caryca polskiej mody, święci i grzesznicy przypomina Marta Sztokfisz.


Grabowska pochodziła z tak zwanego dobrego domu, była córką zamożnych kamieniczników. Od dziecka miała zdolności do projektowania i cechy przywódcze. Wojna zabrała rodzinie cały majątek, a jej samej prawie wszystkich bliskich. Mimo tak trudnych okoliczności, nie załamała się. W myśl zasady „życie toczy się dalej”, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć od nowa. Na gruzach Warszawy, przy ulicy Marszałkowskiej otworzyła butik krawiecki – Feniks. W jednym z powstałych pawilonów jej krawcowe szyły ubrania dla żon partyjnych dygnitarzy, dyplomatów i stołecznych elegantek. Ona sama natomiast sprzedawała rzeczy otrzymane z zagranicznych paczek. Niestety, inicjatywa splajtowała.


Po utracie butiku Grabowska była namawiana na wyjazd za granicę do mieszkającej tam rodziny. Postanowiła jednak zostać w Warszawie, zatrudniła się w Cepelii, następnie została dyrektor artystyczną Mody Polskiej. Od tego momentu na trwałe przylgnęły do niej określenia „caryca” i „polska Chanelka”.

Była stuprocentową damą – powściągliwa, wykształcona, znająca języki. Dzięki częstym wyjazdom i licznym kontaktom była doskonale zorientowana w światowych tendencjach. Oglądała wszystkie ważne pokazy w Paryżu i starała się w miarę możliwości przenieść tamtejszą modę na nasz rynek. Między innymi dlatego uchodziła za najmądrzejszą w rodzimej branży modowej. Ceniła klasyczną elegancję, piękno, luksus i komfort. Dbała o każdy szczegół swoich projektów, nadzorowała pracę na każdym etapie. Nigdy nie zajmowało jej tworzenie mody dla mas, nie chciała schlebiać gustom ulicy. Interesowało ją kształtowanie stylu i wpływanie na gusta, ceniących indywidualizm, świadomych, niezależnych kobiet.

Modelki to osobne zagadnienie w imperium Grabowskiej. Wybierała je zawsze spośród najładniejszych dziewczyn w Warszawie. Poza urodą musiały jednak mieć coś w głowie i błysk w oku. Ceniła postaci barwne, ekspresyjne, zadziorne, które potem zdarzało jej się „wychowywać” i układać wedle uznania. Miała wśród nich swoje ulubienice: Małgorzatę Krzeszowską, Ewę Fichtner, Małgorzatę Blikle, Teresę Tuszyńską, Barbarę Minkiewicz i wiele innych. W kontaktach była raczej zdystansowana, nie użalała się nad sobą i nie okazywała emocji. W razie potrzeby natychmiast jednak ruszała na pomoc i udzielała wszelkiego wsparcia. Można było na nią liczyć w każdej sytuacji.

Caryca nie osiągnęła by swojej pozycji, gdyby nie sztab lojalnych współpracowników, gotowych realizować jej najbardziej śmiałe, trudne do wykonania z uwagi na niedostatki zaopatrzeniowe wizje. Prym wśród nich wiódł oczywiście nieoceniony Jerzy Antkowiak – asystent Grabowskiej, z czasem główny projektant Mody Polskiej. Poza głównodowodzącymi były także krawcowe i wiele innych osób, które pracowały na ostateczny kształt kolekcji.

„Caryca polskiej mody, święci i grzesznicy” to również opowieść o barwnych czasach. Po odwilży październikowej ludziom znowu chciało się bawić, odetchnąć głębiej i żyć pełnią życia. Swobodę i luz widać było również w strojach warszawiaków: coraz częściej noszono kolorowe skarpety, spodnie rurki i buty na słoninie. W powietrzu unosił się twórczy ferment. Na tzw. „szlaku hańby” - wiodącym od Krakowskiego Przedmieścia przez Nowy Świat do Alej Ujzdowskich,  w knajpach różnego autoramentu spotykali się aktorzy, pisarze, architekci, dziennikarze. Bywały tam również modelki i projektanci Mody Polskiej. Środowiska się przenikały, toczono ożywione dyskusje do białego rana i oczywiście pito na umór. Pokazanie się w kawiarniach PIW – u, Czytelnika, Bristolu, Europejskim, u Dziennikarzy, Architektów było obowiązkiem wszystkich, którzy chcieli liczyć się w środowisku, a włączenie do towarzystwa uznawano za nobilitację. W książce Sztokfisz te zabawowe, niegrzeczne czasy wspominają m.in. Andrzej „Koń” Bohdanowicz, Jerzy Hoffman, Rosław Szaybo, Jan Dunin – Mieczyński i wielu innych.

Z książki „Caryca polskiej mody..” wyłania się fascynujący obraz Grabowskiej. Kobiety silnej, zdeterminowanej, odważnej wizjonerki. Jednocześnie owianej aurą tajemnicy w sferze prywatnej. Jak mówią współpracownicy: Gdyby jej nie było, trzeba by było ją wymyślić, bo Caryca, pieszczotliwie zwana przez Antkowiaka „Grabolką” była tylko jedna.

W czasach, gdy wszystkim się wydaje, że znają się na modzie, wszelkiej maści blogerzy i styliści, bez grama wiedzy mnożą się, jak grzyby po deszczu, warto uświadomić sobie, że  moda jest dziedziną sztuki, która posiada swoją historię. Przypomnienie postaci Jadwigi Grabowskiej było świetnym pomysłem, za który autorce – Marcie Sztokfisz należą się podziękowania. Książka jest cennym źródłem wiedzy, zwłaszcza dla młodych ludzi, którzy marzą o karierze w branży modowej.

Ocena: 7/10
M.Sztokfisz, „Caryca polskiej mody, święci i grzesznicy”, Wydawnictwo W.A.B. 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu W.A.B. za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.gwfoksal.pl/

czwartek, 5 listopada 2015

Bez polotu

Mężczyźni bez kobiet” – najnowszy, wydany w Polsce zbór opowiadań Harukiego Murakamiego, pokazuje, że czasy świetności japoński pisarz ma dawno za sobą.


Nazwisko Murakamiego od lat pojawia się w ścisłym gronie faworytów do Nagrody Nobla. Patrząc na jego ostatnie dokonania, trudno zrozumieć, dlaczego? Owszem, jest być może najpopularniejszym japońskim pisarzem, nakłady jego książek na świecie wciąż rosną. Nie można jednak, bez wahania stwierdzić, że jest przy okazji pisarzem najwybitniejszym i nie do końca rozumiem, dlaczego te dwa przymiotniki, przy jego nazwisku zawsze pojawiają się obok siebie. Po zapoznaniu się z całą jego twórczością, ciężko, bowiem oprzeć się wrażeniu, że pisze wciąż tę samą książkę.


„Mężczyźni bez kobiet” to zbiór siedmiu opowiadań. Tytuł, wskazuje na ich temat przewodni. Bohaterami są mężczyźni, którzy z różnych względów pozostają samotni. Powody nieobecności kobiet są różne. Raz jest to śmierć, innym razem zdrada, seks, czy banalne niedopasowanie charakterów. Różne są też relacje łączące postaci: monogamiczne, długotrwałe związki, przeplatają się z przygodnymi, przelotnymi znajomościami.

Murakami porusza się w obrębie znanych z wcześniejszej twórczości motywów. Głównymi są: wynikająca z niespełnionej miłości samotność, poszukiwanie własnej tożsamości, poczucie braku, ból odrzucenia.Jego bohaterowie pozornie radzą sobie z sytuacją, wydają się pogodzeni z losem, ze spokojem przyjmują obrót spraw. „Pod spodem” jednak kłębią się w nich emocje, z którymi nie są w stanie sobie poradzić. Pojawia się także realizm magiczny, odniesienia do twórczości Kafki, a także religijne. Pisarz odsłania się też prywatnie, w tekstach przemyca swoje muzyczne fascynacje, prywatne pasje. Pisze też sporo o procesie twórczym.

„Mężczyźni bez kobiet” to przeciętna książka. Trudno postawić jej ciężkie zarzuty. Może poza jednym, niektóre „złote myśli” rażą banałem i na odległość pachną mądrością zaczerpniętą wprost od Paulo Coelho. Opowiadania nie zaskakują niczym nowym. Z całą pewnością daleko im do najlepszych osiągnięć Murakamiego w stylu powieści: „Norwegian Wood”, „Kafki nad morzem”, czy „Kroniki ptaka nakręcacza”. Pozostaje nadzieja, że nowa powieść Japończyka będzie przebłyskiem geniuszu i potwierdzi jego talent. Opowiadania pokazują jedynie, że etykietka najwybitniejszego japońskiego pisarza została przyklejona do autora na wyrost.

Ocena:6/10
H.Murakami, „Mężczyźni bez kobiet”, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Muza za przekazanie egzemplarza do recenzji http://muza.com.pl/

poniedziałek, 26 października 2015

Zapiski (pod)różne

Decyzja Szczepana Twardocha o publikacji dzienników pt. „Wieloryby i ćmy”, to niewątpliwie skok na głęboką wodę. Prawdopodobieństwo, ze wykąpie się przy tej okazji w morzu krytyki jest duże. Zwłaszcza, że efekt końcowy znacząco odbiega od poziomu literackiego, do którego przyzwyczaił nas dotychczas.

Informacje o planowanym wydaniu dzienników, przyjęłam z mieszanką uczuć : ciekawości i obaw. Pierwszą myślą było, co może zawrzeć w tego rodzaju publikacji, zaledwie 36 – letni autor. Owszem, znany i uznany, natomiast nie koniecznie dysponujący, wystarczającym do napisania dzienników bagażem doświadczeń. Poza tym obydwa tomy „Dzienników” Jerzego Pilcha, które ukazały się jakiś czas temu wyznaczyły poziom i znacznie podwyższyły poprzeczkę. Od tamtej pory wszyscy współcześnie żyjący pisarze polscy, próbujący sił w tym gatunku, muszą się liczyć z porównaniami do Mistrza i, z tym, że w tym zestawieniu stoją raczej na przegranej pozycji. Fakt, że Twardoch mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku sprawia pewnie, że czuje się w jakiś sposób „ubezpieczony” na taką ewentualność i postanowił odważnie stanąć w szranki z Legendą.


Obawy niestety się potwierdziły. „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”, zawierają dokładnie tyle, ile mogą zawierać dzienniki trzydziestosześciolatka, czyli niewiele. Zapiski obejmują lata 2007 – 2015. Pretekstem do ich rozpoczęcia były narodziny pierworodnego syna autora.

Rozpiętość tematyczna „Dzienników” jest spora. Brak tu ściśle określonego kierunku i myśli przewodniej. Znajdziemy więc zarówno zapiski o dzieciach, rodzinie, „małej ojczyźnie”, biesiadach z przyjaciółmi, mękach twórczych. Stosunkowo najwięcej miejsca pisarz poświęca zapisywaniu wrażeń z podróży. „Ziemią Obiecaną” Twardocha jest zdecydowanie Svalbard, powszechnie znany jako Spitsbergen. Wśród odwiedzonych miejsc pojawiają się również Budapeszt, Berlin, Rosja, Paryż i kilka innych. Obecny jest także temat czytanych książek słuchanych płyt, oglądanych spektakli i koncertów. Jest więc o Maráim, Rammsteinie, i „Lodzie”. Są frazy banalne np. o gotowaniu rosołu.

Dziennikom brakuje „pazura”, zaczepności, charakteru. Jeśli ktoś spodziewał się ostrej publicystki, polemik, trafnych, doprawionych poczuciem humoru obserwacji socjologicznych, do których przyzwyczaił nas autor, będzie zawiedziony. Występują one bowiem w ilości śladowej. Zdarzają się oczywiście fragmenty pogłębionej refleksji, większą część zajmują jednak zapisy, dotyczące codzienności. Zwyczajność jest głównym zarzutem wobec całego tekstu. Po Twardochu, biorąc pod uwagę jego wcześniejszą, wybitną twórczość można bowiem oczekiwać czegoś znacznie poza zwyczajność wykraczającego.

„Wieloryby i ćmy” nie są książką złą. Jako dzienniki, zwłaszcza na tle innych wypadają jednak zaledwie przeciętnie. Zapisy w większości nie zapadają w pamięć, szansa na to, że przetrwają próbę czasu, wejdą do historii literatury polskiej jest niewielka. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zostały wydane jako „wypełniacz” mający zaspokoić oczekiwanie czytelników na kolejną powieść. Życie nie znosi próżni, zarabiać trzeba, a pomysł na nową książkę musi dojrzeć, zrobienie porządków w domowym archiwum i opublikowanie części zbiorów, wydaje się w tej sytuacji niezłym pomysłem. Spragniony twórczości autora, żądny poznania prywatnych smaczków fan będzie zadowolony.

Ocena: 5/10
Sz.Twardoch, „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”, Wydawnictwo Literackie 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.wydawnictwoliterackie.pl/

środa, 21 października 2015

Miejska ballada

Przeczesywanie archiwów zmarłych pisarzy i poetów w poszukiwaniu niewydanych wcześniej, czy też niedokończonych utworów, zawsze budzi wątpliwości, co do czystości intencji wydającego tego typu rzeczy. Tym bardziej, że prawdziwe perełki zdarzają się naprawdę rzadko, najczęściej są to mało wartościowe próby, które przeszłyby bez echa, gdyby nie późniejsza sława ich autorów. Na szczęście „Wilk” Marka Hłaski jest chlubnym wyjątkiem w tej regule.


Niedoszły debiut Hłaski został odkryty po sześćdziesięciu latach przez magistranta Radosława Mlynarczyka, który w czasie analizowania różnych wersji „Sonaty Marymonckiej”, odkrył, że ma do czynienia z nikomu nieznaną powieścią pisarza. Hłasko w 1954 roku wziął zaliczkę za tekst z Wydawnictwa Iskry, nigdy jednak nie dostarczył całego utworu, gdyż uznał, że wymaga on poprawek. Odkrycie „Wilka” w 2015 roku automatycznie dało mu status książki – legendy i zostało okrzyknięte literackim wydarzeniem roku. Jego wydanie jest niejako dopełnieniem umowy, którą autor zawarł z wydawnictwem.


Rysiek Lewandowski mieszka na warszawskim Marymoncie – dzielnicy nędzy. Za wzór stawia sobie amerykańskich kowbojów. Jedyne o czym marzy, to wyrwanie się do lepszego świata. Marzenia te jednak, co rusz grzęzną w błocie i beznadziei. Obraca się bowiem w środowisku ludzi zepchniętych na społeczny margines, gdzie łatwiej zostać przestępcą z nałogami, niż bohaterem. Jego ojcem chrzestnym jest Zieliński – największy okoliczny bandzior. Sam przejawia chuligańskie skłonności – jest silny, sprytny, nieustannie szuka okazji do zwady, okoliczności często zmuszają go do podejmowania działań niezgodnych z prawem. Obserwując codzienne zmagania współmieszkańców dzielnicy z biedą dochodzi do wniosku, że rzeczywistość ma niewiele wspólnego ze światem widzianym w  filmach i o sprawiedliwości społecznej nie ma tu mowy. Bunt narasta. Światełkiem w tunelu jest dla niego strajk robotników w fabryce „Blaszanka”.

Najbardziej pociągający i przykuwający uwagę w „Wilku” jest język używany przez Hłaskę. Żywy, barwny, z mnóstwem wulgaryzmów i cudowną warszawską gwarą. Mało jest w literaturze przykładów tak pięknych, sugestywnych opisów biedy. Historia poszukiwania butów dla szkolnego kolegi, scena pasterki i wiele innych wątków porusza i chwyta za serce. Aż trudno uwierzyć, że napisał je dziewiętnastolatek. Hłasko tworzy powieść środowiskową, kreśląc wiarygodne portrety psychologiczne postaci. Jawi się jako wnikliwy, czuły obserwator rzeczywistości. Wsiąka w uliczny klimat i uważnie wsłuchuje się w jego rytm.

Druga, zaangażowana politycznie część „Wilka” jest znacznie słabsza. Wypływają w niej na wierzch wszystkie wady tekstu i przestaje dziwić fakt, że Hłasko nie zdecydował się na jego publikację. Rysiek Lewandowski angażuje się w strajk robotników w fabryce „Blaszanka”. Pociąga go widmo rewolucji, jest zafascynowany ideą komunizmu. Od tego momentu mamy do czynienia z powieścią ideologiczną. Pochwała socrealizmu była w tamtym okresie warunkiem koniecznym ukazania się utworu na rynku, te elementy nie powinny więc dziwić.

Patos, naiwność, nadmierna emocjonalność, nieskładność w wyrażaniu myśli, dłużyzny, które występują w tej części, pokazują wyraźnie, że mamy do czynienia z młodym debiutantem – idealistą, który ma zadatki na dobrego pisarza, ale jednocześnie sporą pracę do wykonania przed sobą.

„Wilk” nie jest powieścią wybitną, a jedynie dobrą. Warto zwrócić na nią uwagę przede wszystkim ze względu na to, że jest zapowiedzią talentu i niebywałego wręcz słuchu literackiego jednego z ważniejszych pisarzy polskich XX wieku. Książka jest też swoistym hymnem o miłości do Warszawy – nieistniejącej już w takim kształcie, w momencie powstania utworu.

Ocena: 7/10
M.Hłasko, "Wilk", Wydawnictwo Iskry 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Iskry za przekazanie egzemplarza do recenzji http://iskry.com.pl/

czwartek, 15 października 2015

Niewiadoma

W swojej najnowszej książce Agata Tuszyńska postanowiła wydobyć na światło dzienne postać Józefiny Szelińskiej – narzeczonej Brunona Schulza. Autorka skleja jej portret z nielicznych dostępnych faktów, własnych domysłów i spekulacji. Próba odważna, lecz niezbyt udana.


Szelińska była narzeczoną autora „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium pod klepsydrą” w latach 1933 – 1937. Poznali się w Drohobyczu, za pośrednictwem wspólnego znajomego. Ona była młodą polonistką z powołania, w jednym z tamtejszych gimnazjów, on dojrzałym metrykalnie, marzącym o sławie literatem i malarzem. Była jedyną kobietą, której Schulz zaproponował małżeństwo. Ostatecznie rozstali się w 1937 roku, co Józefina przypłaciła próbą samobójczą. Do końca życia ukrywała te fragmenty swojej biografii, a w powojennych ankietach w rubryce stan cywilny wpisywała: samotna. Na tym w zasadzie kończą się fakty, reszta, jak pisze sama Tuszyńska jest „grą pamięci i wyobraźni”.


Materiał źródłowy, który posłużył autorce do napisania książki jest niezwykle skromny. Opierała się ona głównie na powojennej korespondencji Szelińskiej z Jerzym Ficowskim – badaczem twórczości Schulza, wzmiankach o niej, które pojawiają się w dziennikach Nałkowskiej oraz innych przyjaciół Brunona oraz zachowanych fotografiach i rysunkach artysty. Wokół nich Tuszyńska snuje swoje fantazje, usiłuje zbudować wiarygodną konstrukcję i własny mit o Schulzu. Pomysł już na wstępie wydaje się karkołomny i skazany na porażkę.

Trudno jednoznacznie określić, kto jest główną postacią w „Narzeczonej Schulza”. Z jednej strony Szelińska jest dla Tuszyńskiej pretekstem do opowiedzenia o pogmatwanych losach Schulza. Biografistka podejmuje próbę zobaczenia pisarza oczami narzeczonej. Z drugiej, czyni ją samą obiektem swoich „badań”, określając życiorys Juny, jako los cienia. Niedostateczny materiał źródłowy sprawia jednak, że jest to przede wszystkim prezentacja wizji Tuszyńskiej, jej wrażliwości i interpretacji. W efekcie otrzymujemy nasycony emocjami rozedrgany portret. Niekoniecznie prawdziwy, a co za tym idzie niezbyt wiarygodny.

Narracja „Narzeczonej Schulza” pełna jest wykrzykników, wielokropków i spekulacji. Józefa Szelińska, zwana przez Schulza Juną jawi się czytelnikowi książki jako muza wielkiego twórcy, któremu poświęciła fragment życia i zapłaciła za to wysoką cenę, strażniczka domowego ogniska i organizatorka codzienności. Kobieta histeryczna, nie do końca rozumiejąca twórczość artysty, zazdrosna i nie akceptująca jego osobliwych upodobań erotycznych. Tuszyńska usiłuje wniknąć w duszę Szelińskiej, analizuje listy, z fotografii dopowiada ciągi dalsze, dopisuje monologi. Można odnieść wrażenie, że życie Szelińskiej rozpoczęło się w momencie, gdy poznała Schulza, to co wcześniej nie miało znaczenia.

Tuszyńska na wstępie książki, niejako w obronie własnej, uprzedzając wszelkie zarzuty, pisze, że jest to apokryf, „gra pamięci i wyobraźni”. Wydaje się jednak, że w tej grze pisarka posunęła się o kilka kroków za daleko. Ilość zmyśleń czyni z „Narzeczonej Schulza” historię konfabulowaną. Egzaltacja, naiwność, pensjonarski styl i przewijający się w całym tekście patos, każą umiejscowić książkę bardziej w kategorii romans, niż biografia fabularyzowana. A szkoda.

Ocena: 5/10
A.Tuszyńska, „Narzeczona Schulza”, Wydawnictwo Literackie 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.wydawnictwoliterackie.pl/

niedziela, 4 października 2015

Życie pozagrobowe

Co nas nie zabije” Davida Lagercrantza obroniłoby się jako samodzielny kryminał, jako kontynuacja bestsellerowej trylogii „Millenium” Stiega Larssona wypada słabo. Jest zaledwie lekkostrawnym czytadłem.


Stieg Larsson zmarł nagle, tuż przed publikacją pierwszej części „Millenium”. Nie doczekał ogromnego sukcesu, który na całym świecie odniosły jego książki. Wydawało się, że śmierć autora definitywnie kończy również historię Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander. Szybko pojawiła się jednak informacja, że pisarz pozostawił niedokończoną kolejną część trylogii. Spadkobiercy Larssona postanowili zbić na tym fakcie kapitał, w myśl zasady mówiącej o nie zabijaniu kury znoszącej złote jajka. Osobą, która została wybrana do dokończenia tomu został David Lagercrantz – dziennikarz śledczy pracujący w szwedzkim dzienniku „Expressen” oraz autor poczytnej biografii Zlatana Ibrahimowicza „Ja, Ibra”.


Tak zwana literatura pośmiertna zawsze wydaje się złym pomysłem Próby wniknięcia w umysł autora, którego już nie ma są z góry skazane na porażkę. Nieuniknione porównania i przywiązanie czytelników do pierwowzorów postaci, z pewnością nie ułatwiają zadania. Dochodzą do tego nieczyste motywacje, z reguły ograniczające się do znacznego powiększenia stanu kont rodziny. W tym przypadku nazbyt oczywiste. Wszystko to sprawia, że z tego rodzaju prób rzadko wychodzi coś naprawdę wartościowego. Lagercrantz już na wstępie wystawił się więc na strzał i nie wyszedł z tej walki zwycięsko.

Od afery ujawnionej przez duet Blomkvist& Salander minęło kilka lat. Gwiazda dziennikarza mocno przyblakła. Zmaga się  z wypaleniem zawodowym, zastanawiając się, czy rodzaj dziennikarstwa, który jest mu bliski ma jeszcze w ogóle sens, w zdominowanych przez Internet czasach. „Millenium” ma poważne problemy finansowe. Jedynym ratunkiem jest kolejny gorący temat, który pozwoli gazecie ponownie stać się numerem jeden na rynku.

Poszukiwanie tematu idzie bardzo opornie. Do momentu, kiedy w redakcji zjawia się niepozorny młody człowiek z firmy związanej z nowymi technologiami i informuje o kradzieży pomysłu o kluczowym znaczeniu, której tam dokonano. Blomkvist wcale nie ma ochoty zajmować się sprawą, nie dostrzega w niej żadnego potencjału. Przypadkowo dowiaduje się jednak, że zamieszana jest w nią również Salander. To całkowicie zmienia jego stosunek do otrzymanej informacji.

Największym problemem „Co nas nie zabije” jest tzw. „biegunka pomysłów. Dostajemy trudny do przełknięcia koktajl, na który składają się: spisek służb specjalnych, zorganizowana grupa hakerów, cyberinwigilacja na wielką skalę, sztuczna inteligencja. Gdyby komuś było mało, ma jeszcze do wyboru szczyptę opery mydlanej. Akcja płynie wartko, napięcie rośnie z każdą przeczytaną stroną, trup ścielę się gęsto i teoretycznie wszystko się zgadza. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że każde z zagadnień mogłoby być tematem odrębnej książki. Lagercrantz połączył je w całość w siłowy, łatwy do przewidzenia sposób.

Autor kontynuuje publicystyczny styl Larssona, co akurat jest atutem, bo od początku stanowiło wyróżnik serii. Podobnie jak w poprzednich częściach znajdziemy tu ostrą krytykę społeczną, podniesione zostały kwestie ochrony prywatności w Internecie oraz zagrożeń, płynących z szybkiego rozwoju nowych technologii.

Siłą trylogii „Millenium” stworzonej przez Larssona byli pełnokrwiści, świetnie napisani bohaterowie. W tym aspekcie Lagercrantz poległ na całej linii. Nie dość, że samodzielnie nie stworzył równie zapamiętywalnych, charakternych postaci, to w dodatku pozbawił osobowości parę głównych bohaterów, którzy byli siłą napędową całości.  Mnogość zamieszczonych w książce wątków sprawia, że Blomkvist i Salander stają się niemal postaciami drugoplanowymi. Na domiar złego potraktowanymi bardzo jednowymiarowo i mocno spłyconymi, w stosunku do pierwowzoru.

David Lagercrantz jest sprawnym warsztatowo pisarzem, a „Co nas nie zabije” czyta się dobrze. Jednak w kontekście rozwoju literatury szwedzkiej, który obserwujemy w ostatnich latach, na tle wielu innych kryminałów pochodzących z tego kraju, wypada zaledwie poprawnie. Jako kontynuacja „Millenium” nie broni się natomiast wcale. Nie mam wątpliwości, że książka sprzeda się znakomicie i odniesie sukces komercyjny. Fani Larssona sięgną po nią choćby z czystej ciekawości. Będzie to jednak jednorazowy strzał i podejrzewam, że na kontynuację kontynuacji, którą sugeruje zakończenie nabierze się już niewielu. I tylko Lagercrantza żal. Decyzja o wejściu w cudze buty, sprawiła, że już zawsze przez wielu będzie postrzegany jako ten, który zepsuł „Millenium” i trudno mu będzie odzyskać samodzielną, niezależną pozycję. Myślę, że on sam nie przejmuje się tym zanadto, ilość zer przybyłych na koncie wynagrodzi wszelkie „cierpienia”.

Ocena: 6/10
D.Lagercrantz, „Co nas nie zabije”, Wydawnictwo Czarna Owca 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.czarnaowca.pl/

czwartek, 1 października 2015

Sekret zapomnienia

Majgull Axelsson w swojej dotychczasowej twórczości wyspecjalizowała się w opisywaniu skomplikowanych relacji rodzinnych, traum i wielorakich emocji. Najnowsza powieść pisarki „Ja nie jestem Miriam”, wydaje się otwierać nowy rozdział jej twórczości i może być zaskoczeniem dla czytelników. Literacka fikcja odnosi się tu do prawdziwych wydarzeń. Tekst jest niezwykle aktualny i stanowi ważny głos w toczącej się dyskusji o uchodźcach.

Główną bohaterkę powieści poznajemy w dniu jej osiemdziesiątych piątych urodzin. Mieszka wraz z rodziną w spokojnym szwedzkim miasteczku, gdzie wiedzie bezpieczne, dostatnie życie. Rysą na tym idyllicznym obrazku jest wstrząsająca przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć i powraca do Miriam w snach. Prezent otrzymany od syna i słowa, jakie mimowolnie wypowiada, skłaniają ją do wyjawienia skrywanych przez lata tajemnic.

Miriam naprawdę nazywa się Malika i jest z pochodzenia Romką. Przeszła przez obozy w Auschwitz i Ravensbrück. By przeżyć wojnę udawała Żydówkę, wypierając się swoich prawdziwych korzeni. Po niej dostała szansę mieszkania w „szwedzkim raju” i postanowiła zrobić wszystko, by ją wykorzystać. Wraz z mężem i przybranym synem podtrzymywała poprawną politycznie fikcję, nie dopuszczając, by prawda choć w minimalnym stopniu wyszła na jaw.

Axelsson w przejmujący sposób opowiada o losach ocalałych z obozów. Bohaterka powieści wspomina codzienną walkę o przetrwanie w Auschwitz i Ravensbrück, brutalność  z jaką traktowano więźniów, a nade wszystko młodszego brata, kuzynkę oraz przyjaciółki, którym nie udało się przeżyć. Po wojnie, kiedy kierowała się przede wszystkim zasadą: przetrwać i zapomnieć ma poczucie winy, uważa, że zdradziła swoich bliskich.

Autorka zadaje też kłam dość powszechnej opinii o szwedzkim raju. Miriam właśnie tam znalazła po wojnie bezpieczne schronienie. Romowie do 1954 roku mieli zakaz przebywania na terenie Szwecji. Ci, którzy żyli tam, wbrew obowiązującym przepisom byli obiektem szykan. Ceną za stabilizację i miłość była więc konieczność zbudowania nowej tożsamości, a co za tym idzie życie w kłamstwie i zaprzeczeniu. Bohaterka przyjęła zasady tej gry i perfekcyjnie grała rolę uśmiechniętej, dobrze wychowanej, zadowolonej z życia kobiety.

„Ja nie jestem Miriam”, to bolesna historia o wyobcowaniu i izolacji. O niemożności oderwania się od własnych korzeni, nieudanych próbach powrotu do normalności i zapomnienia, o traumach niemożliwych do udźwignięcia i o tym, że w końcu zawsze pojawia się potrzeba „wyjścia z szafy”, które może być nowym początkiem i przynieść ulgę.

W powieści poza elementem dodanym, znajdziemy wszystkie cechy charakterystyczne dla twórczości Axelsson. Konstrukcja powieści nie zaskakuje. Niewiadome stają się jasne na długo przed końcem książki. W żaden sposób nie umniejsza to jednak wartości całego tekstu.

Ocena: 8/10
M.Axelsson, „Ja nie jestem Miriam”, Wydawnictwo W.A.B. 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu W.A.B. za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.gwfoksal.pl/wydawnictwo/w-a-b/

poniedziałek, 6 lipca 2015

(Nie) pytaj o…

Spotkanie Doroty Wodeckiej, znanej z ofensywnego stylu prowadzenia rozmowy z pisarzem o wyrazistych poglądach – Andrzejem Stasiukiem, zaowocowało równie mocnym tomem pt.: „Życie to jednak strata jest”.


Książka jest zbiorem rozmów, które duet dziennikarka – autor przeprowadzili wspólnie na przestrzeni sześciu lat. Część z nich ukazała się na łamach „Gazety Wyborczej”. Większość odbyła się na „terenie Stasiuka”, tam, gdzie obecnie mieszka, bądź w samochodzie, podczas objazdu okolicy. Stąd też pewnie wynika duża swoboda wypowiedzi i luźna, mimo niejednokrotnie trudnych tematów atmosfera spotkań.


Te ostatnie są dobrze znane czytelnikom Stasiuka z jego prozy. Wśród naczelnych znajdują się: przemijanie, śmierć, patriotyzm, wiara, pamięć, podróże, poszukiwanie tożsamości, powrót do korzeni. Wodecka momentami szuka zaczepki, jest zadziorna, zwłaszcza, jeśli chodzi o kwestie kościoła, czy Smoleńska. Stasiuk choć nie boi się wygłaszać swoich, często kontrowersyjnych poglądów, nie chce zderzeń czołowych, raczej stosuje uniki. Przy wejściu na bardzo prywatny teren, w rozmowach o żonie, córce, wspomnieniu matki, również zachowuje umiar, nie ulega pokusie tanich zwierzeń.

Rozmowy w książce potwierdzają i utrwalają obraz Stasiuka – outsidera, który podąża własną drogą, mając w głębokim poważaniu wszelkie mody,  popkulturę i masy. Woli spędzać czas blisko natury, wśród stada baranów, niż dużych skupiskach ludzkich. Nie żałuje czasu na podziwianie krajobrazów, kontemplację, żal mu go za to na pogoń za nowością i dobrami materialnymi. Choć jest właścicielem wydawnictwa wydającego reportaże, otwarcie przyznaje, że ich nie czyta, bo emocje autora są ważniejsze niż prawda. Podróżuje również pod prąd, obsesyjnie wybierając Wschód, bo bez pamięci nie istniejemy. Wciąż wraca do tych samych książek i konsekwentnie pozostaje poza układami środowiskowymi.

„Życie to jednak strata jest”, można uznać za rzecz nieco wtórną w stosunku do twórczości autora. Wielbiciele w trakcie lektury raczej nie odkryją nowej, nikomu nieznanej twarzy pisarza. Jest to bardziej Stasiuk w pigułce dla mniej zorientowanych. Nie zmienia to jednak faktu, że lektura ta, dla nikogo nie będzie stratą czasu i warto go na nią poświęcić.

Ocena: 7/10
A.Stasiuk, „Życie to jednak strata jest”, Wydawnictwo Agora 2015.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/

poniedziałek, 22 czerwca 2015

W niespełnieniu

Nauczycielka” Judith W. Taschler , to prosta historia o trudnej miłości. O jej wyjątkowości bardziej decyduje forma niż treść.
Niech nie zniechęci Was niepozorny, wieloznaczny tytuł i nie zwiodą zapowiedzi wydawcy. Kryje się pod nim kipiąca emocjami, kameralna powieść obyczajowa, mająca niewielki związek z nauczaniem.


Matylda chce  zostać nauczycielką niemieckiego, Xawer jest początkującym pisarzem. Poznają się w czasie studiów, zakochują w sobie. Łączy ich zamiłowanie do literatury i opowiadania historii, dzielą cele życiowe, Ona nade wszystko pragnie zostać matką i mieć rodzinę, której brakowało jej w dzieciństwie. On marzy o globalnej sławie i uznaniu, rodzina nie znajduje się na liście priorytetów. Matylda osiąga swój zawodowy cel, bierze na siebie ciężar utrzymania domu i nieustannie wspiera ukochanego, by mógł w spokoju szlifować swój talent. Z upływem lat myśl o dziecku staje się obsesją kobiety, z kolei próby literackie Xawera są dalekie od doskonałości i nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Frustracja obu stron rośnie lawinowo. Pewnego dnia, po szesnastu latach związku Matylda zastaje puste mieszkanie, Xawer znika bez pożegnania.


Do tego momentu jest to klasyczna, niczym nie wyróżniająca się opowieść o miłości. Zarówno bohaterowie, jak i motywy ich postępowania i tzw. tło wydają się aż nazbyt oczywiste i sztampowe. Na szczęście, kiedy lektura zaczyna nudzić, bo wydaje się, że wszystko jest jasne i nic już nie zaskoczy, w prezencie od autorki dostajemy zwrot akcji, który ratuje czytelników przed zaśnięciem i przywraca im ciekawość tego, co będzie dalej?

Przy okazji warsztatów pisarskich Xawer i Matylda spotykają się ponownie, po latach mają szansę wyjaśnić sobie niedomówienia z przeszłości. On przyjeżdża do szkoły, w której ona jest oddaną swojej pracy nauczycielką, jako znany pisarz, któremu udało się odnieść sukces. Początkowo w rozmowach, ze strony Matyldy pojawia się mnóstwo żalu, pretensji, rozgoryczenia, z czasem jednak uspokaja się, nabiera dystansu, próbuje zrozumieć, dlaczego ukochany odszedł do innej kobiety i dał jej dziecko, którego nigdy nie chciał mieć.

W historii pojawiają się coraz to nowe wątki, kolejni bohaterowie, napięcie rośnie stopniowo. Prostota zmienia się w skomplikowaną, niejednorodną gatunkowo układankę. Klarowne dotąd postaci zyskują nowy rys, zostają przełamane, dzięki czemu jednoznaczna, kategoryczna ocena ich postaw nie jest już tak łatwa, wymaga refleksji.

Ciekawa jest sama forma powieści. Losy Matyldy i Xawera opowiedziane są poprzez splot listów, które wymieniają między sobą, wymyślonych historii opowiadanych sobie nawzajem oraz dialogów z rozmów przeprowadzonych na żywo. Z jednej strony podkreśla to ważność komunikacji międzyludzkiej, z drugiej pokazuje, że nawet najbliżsi sobie ludzie mają z nią poważny problem i te same fakty widzą i interpretują w całkowicie inny sposób. Ponadto taka, a nie inna forma dodaje całości klimat intymności i kameralność.

„Nauczycielka”, to przede wszystkim powieść o niespełnieniu, straconych złudzeniach, niewykorzystanych szansach, winie, karze, przebaczeniu i w końcu o uzdrawiającej mocy literatury. Choć są to motywy wykorzystywane przez pisarzy od wieków, Taschler ostatecznie udało się „ugryźć” temat w nieco inny sposób. Całość jest przejmująca i zostaje w głowie na dłużej.

Ocena: 7/10
J.W. Taschler, „Nauczycielka”, Wydawnictwo W.A.B. 2015.

sobota, 6 czerwca 2015

Nieznośny ciężar dorosłości

Andrzej Saramonowicz – twórca kinowych hitów: „Lejdis” i „Testosteronu”, postanowił sprawdzić swe umiejętności na polu prozatorskim. Efekt? Popliteratura, do przełknięcia w jeden wieczór, nie powodująca skutków ubocznych.


Po sukcesie swoich filmów Saramonowicz został uznany za specjalistę od komedii. Udało mu się bowiem coś, co przez wiele lat było nieosiągalne dla innych rodzimych twórców gatunku. Połączył rozrywkę na dobrym poziomie z sukcesem frekwencyjnym, a niektóre dialogi z wyżej wymienionych tytułów weszły do codziennego języka. Kolejne filmy nie powtórzyły sukcesu pierwszych, w temacie filmowym nastała cisza, ale życie jak wiadomo nie znosi próżni. Saramonowicz zmienił więc branżę i stworzył „Chłopców” – powieść, będącą niejako przedłużeniem filmowych dokonań. Autor w dalszym ciągu porusza się bowiem, w znanym sobie i rozpracowanym wcześniej obszarze komedii obyczajowo – erotycznej.


Główny bohater Jakub Solański jest uznanym neurochirurgiem, świeżo upieczonym rozwodnikiem w średnim wieku, a co najważniejsze ojcem 11 – letniego Mateusza. W ramach korzystania z odzyskanej wolności stary Solański zostaje seksoholikiem. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności obiektami jego zainteresowania są przede wszystkim matki szkolnych kolegów Matiego. Temu ostatniemu nie przysparza to oczywiście popularności w towarzystwie i nie ułatwia zbudowania na nowo relacji z ojcem.

Narracje ojca i syna w powieści prowadzone są równolegle. W rolę nad wiek dojrzałego, świadomego i odpowiedzialnego wcielony został jedenastolatek, który obserwuje, surowo ocenia i błyskotliwie komentuje poczynania ojca. Mateusz chciałby w dalszym ciągu widzieć w tacie bohatera z niedawnego dzieciństwa, jego zachowanie sprawia jednak, że staje się antywzorcem, nie dającym poczucia bezpieczeństwa. Solański senior chciałby być z kolei lepszym rodzicem, skupienie na sobie, niefrasobliwość i spłycone postrzeganie rzeczywistości uniemożliwiają mu jednak zrozumienie syna.
„Chłopcy” poruszają kilka wydawałoby się poważnych tematów. Wśród nich:  syndrom Piotrusia Pana, kwestia losu powtórzonego, poszukiwania własnej tożsamości i osamotnienia w świecie pełnym możliwości wyboru. Całość utrzymana jest jednak w mocno komediowej, groteskowej konwencji, co spłyca refleksje, czyniąc je banalnymi i trywialnymi. Wrażenie śmieszności nie mija nawet po nagłym zwrocie akcji i zmianie tonu.

Mocną stroną powieści niewątpliwie jest język i żartobliwość. Saramonowicz jedynie potwierdza, że pisanie zabawnych dialogów wciąż jest jego specjalnością. Mnóstwo tu błyskotliwych bon motów, złotych myśli, łatwo wpadających w ucho. Niekiedy okazuje się, że to, co dobrze brzmi na ekranie, na papierze kompletnie „nie żre”, zdarzają się więc tzw. suchary i żarty zupełnie nietrafione. Drażni również przesadna ilość wulgaryzmów. Ten nadmiar sprawia, że lektura staje się męcząca. Trudno wytłumaczyć go stylem autora, czy konwencją tekstu.

Debiut literacki Saramonowicza nie ma ambicji bycia wielką literaturą. Autor stworzył tekst czysto rozrywkowy, ku uciesze mas, obliczony na sukces sprzedażowy. W tej kategorii jest to bardzo dobra propozycja, czyta się szybko, nie wywołuje większych zgrzytów, pozwala na reset umysłu np. podczas urlopu. Ci, którzy lubią literaturę przez duże L, „Chłopców” potraktują raczej jako kolejny przykład nie wartej uwagi książkowej konfekcji, której mnóstwo na rynku.

Ocena: 6/10
A.Saramonowicz, „Chłopcy”, Wydawnictwo Wielka Litera 2015.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wielka Litera http://www.wielkalitera.pl/

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Wielkie żarcie

Od kilku lat nieprzerwanie trwa moda na gotowanie. Stacje telewizyjne prześcigają się na ilość programów kulinarnych w ramówkach, a półki księgarskie uginają pod stosami publikacji na ten temat. 

Gdy usłyszałam, że zagadnienie kulinariów bierze na warsztat również Dorota Masłowska, w pierwszej chwili pomyślałam, że świat się kończy i pora umierać. 

Uspokajam jednak wszystkich, którzy mają podobne skojarzenia. „Więcej niż możesz zjeść”, to zbiór felietonów parakulinarnych, to ostatnie jest tutaj słowem kluczowym. 

Zanim, więc podejmiecie działania ewakuacyjne, przeczytajcie tę niewielką objętościowo książkę, gdyż jest ona całkiem smakowitym kąskiem.


Przyrządzanie posiłków kiedyś traktowane było bardziej jako zło konieczne, dziś ta umiejętność nobilituje w towarzystwie. Wspólne gotowanie z przyjaciółmi stało się popularną formą spędzania czasu. Upodobania kulinarne, najnowsze diety, ekologiczna żywność, szkodliwość glutenu, w pewnych kręgach są dyżurnymi tematami konwersacji. Epidemia kulinarna zatacza coraz szersze kręgi: nie umieć gotować, odżywiać się niezdrowo to obciach. Każdy: od polityków, celebrytów, na przeciętnym Kowalskim skończywszy ma na ten temat własne zdanie i w razie potrzeby sypie, jak z rękawa sprawdzonymi przepisami na każdą okazję. Jedynie kwestią czasu było to, że trzymająca rękę na pulsie trendów Masłowska weźmie na warsztat ten gorący temat.


Na szczęście zrobiła to jednak po swojemu: prześmiewczo, ironicznie, zabawnie, odwracając kota ogonem. Choć autorka, jak przyznała w jednym z wywiadów jest fanką gazetki kulinarnej „Prześlij przepis”, w swojej książce nie podaje własnych przepisów na pomidorową, mielone i bigos. Ci, którzy spodziewali się sprawdzonych receptur od gwiazdy literatury polskiej, będą więc srodze zawiedzeni. Przeważająca, jak sądzę jest jednak grupa, która nie podejrzewa Masłowskiej o normalność, kojarzy ją raczej z językowymi „przekrętami” i dezynwolturą. Oni, z pewnością nie dali się nabrać na pisarkę – kucharkę, od razu wyczuli podstęp i będą zadowoleni z otrzymanego dania.

„Więcej niż możesz zjeść” to zbiór felietonów publikowanych na łamach „Zwierciadła”, w latach 2011 – 2013. Jedzenie jest tu rzecz jasna jedynie tłem dla rozważań socjologicznych, obśmiania absurdów, czy odbycia sentymentalnej podróży w czasie. Przepisy, jeśli w ogóle się pojawiają, są dość niekonwencjonalne np. na udany kinderbal albo spędzenie lata w mieście. W swojej rubryce spożywczej Masłowska wyśmiewa nawyki żywieniowe rodaków na wycieczkach all inclusive, zamiłowanie do grilla i plenerowych pikników. Dostaje się także amatorom sushi po polsku. Autorka dzieli się również obserwacjami „jedzeniowymi”, poczynionymi podczas zagranicznych podróży. Przy tej okazji krytykuje amerykański konsumpcjonizm, wyjawia, dlaczego w Sztokholmie dopada ją łakomstwo i, gdzie można nabawić się przypadłości zwanej odgłosyjedzeniofobią. Są też teksty sentymentalne, o smakach dzieciństwa i uroku posiłków z WARS-u.

Felietony parakulinarne, podobnie jak pozostałe książki Masłowskiej wyróżniają się językowo. Nie brakuje tu brawurowych metafor, oryginalnych porównań i nowych słów. Jest jednak zdecydowanie grzeczniej i odrobinę spokojniej niż w poprzednich odsłonach. Wydaje się jednak, że nie jest to żadna zapowiedź zmiany, dowód na to, że Masłowska znormalniała, a jedynie potrzeba dostosowania do wymogów tekstu publikowanego w magazynie kobiecym. Całość jest pięknie wydana, teksty uzupełniają ilustracje autorstwa Macieja Sieńczyka.

Nie da się jednak ukryć, że „Więcej niż możesz zjeść” rozbudza jedynie apetyt na danie główne, jakim niewątpliwie będzie nowa powieść Masłowskiej. Zasady zdrowego odżywiania mówią o tym, że nie należy się najadać i jeść małymi kęsami. Zastosowanie się do nich, tłumaczyłoby niewielką objętość książki. Autorka sprytnie zaspokoiła głód czytelników, częstując ich zapychaczem, mającym uciszyć wszelkie narzekania i pytania o coś nowego. Działania zastępcze w postaci płyty i felietonów sieją ferment, dają wrażenie aktywności. Fani Masłowskiej chcieliby się jednak w końcu nażreć porządną porcją soczystej prozy.

Ocena: 8/10
D.Masłowska, „Więcej niż możesz zjeść. Felietony parakulinarne”, Noir Sur Blanc 2015.

wtorek, 24 marca 2015

Wielbłądy a moda polska

Wielu z was pewnie zastanawia się, co ma piernik do wiatraka? Wiem, ale nie powiem, żeby nie odbierać zainteresowanym przyjemności z lektury bardzo dobrego reportażu monograficznego Aleksandry Boćkowskiej pt. „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL ”. 

Nie jest to książka o modzie sensu stricto. Materiały, wzory, fasony i kolory są tu jedynie tłem do opisania zjawiska socjologicznego, twórców oraz atmosfery, w jakiej Ci ostatni pracowali. Jak pisze autorka, moda w okresie PRL – u była polem walki na wielu frontach: estetycznym, obyczajowym, a także politycznym. Tym zmaganiom i ich efektom w dużej mierze poświęcone są „Wielbłądy”.

Boćkowska rozpoczyna od przybliżenia biografii ówczesnych projektantów, tych znanych, jak Barbara Hoff, czy Jerzy Antkowiak, jak i tych, dziś zupełnie zapomnianych, a równie istotnych, jak Jadwiga Grabowska – pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej. Interesują ją nie tylko kreatorzy mody, ale także modelki, graficy, dziennikarze. Ich cechami wspólnymi są: wybitny talent, trudny charakter, pasja i przemożna chęć, by stworzyć coś z niczego.

W kraju, gdzie baleriny tworzono z trampek, sukienki z tetrowych pieluch, a spodnie jako strój kobiecy długo były pomysłem z kosmosu, projektowanie ubrań oryginalnych, dobrych jakościowo w innych kolorach, niż szarość i brąz nie było rzeczą łatwą. Reglamentacja towarów, sprawiła, że brakowało wszystkiego: od odpowiednich materiałów, po guziki i sprzączki. Warunki do pracy również pozostawiały wiele do życzenia. Wszystko to zmusiło twórców do wielkiej improwizacji i przystosowania do ogólnie panującego chaosu. Kto powiedział, że projekt stworzony w profesjonalnej pracowni jest lepszy od tego narysowanego na kolanie? Z brakiem towaru zmagali się również klienci. To co ładne trafiało do sprzedaży (słynny Cedet) w bardzo ograniczonych ilościach. Żeby Coś upolować, niejednokrotnie trzeba było stoczyć prawdziwą walkę w tasiemcowej kolejce.

Każdy orze jak może, a Polak, jak wiadomo potrafi. W związku z tym po ciuchy chodziło się na bazary, gdzie sprzedawano rzeczy unikatowe, pochodzące najczęściej z zagranicznych paczek, przesyłanych przez rodzinę lub znajomych. Na najsłynniejszych warszawskich: na Różycu i placu Szembeka bywała cała śmietanka towarzyska stolicy. Po prostu wypadało się tam pokazać. Każde większe polskie miasto posiadało własne „targowisko próżności”, będące centralnym punktem spotkań osób z różnych środowisk.

Twórcom towarzyszyła jedna myśl: dogonić zachód, a zwłaszcza Paryż. Kopiowanie ( z różnym efektem) tamtejszych fasonów i wzorów było zjawiskiem powszechnym. Nikt tego nie ukrywał, wręcz przeciwnie. Wyjazd i kariera tam była marzeniem wielu. Odnieść sukces udało się nielicznym. Do tej grupy niewątpliwie można zaliczyć Zygę Pianko – twórcę marki Pierre d’Alby (jego fascynująca biografia została szeroko omówiona przez autorkę) oraz Romana Cieślewicza – genialnego grafika, który został dyrektorem artystycznym w „Elle”.

Naszym oknem na świat wielkiej mody była także prasa zagraniczna, ze wspomnianym „Elle” na czele. Na tym polu również nie byliśmy gorsi. W głowie Teresy Kuczyńskiej zrodził się pomysł stworzenia pierwszego polskiego magazynu poświęconego stylowi życia „Ty i ja”. Do współpracy zaprosiła m.in. wspomnianego wyżej Romana Cieślewicza, który tworzył okładki. Choć pismo ukazywało się stosunkowo krótko, do dziś może stanowić wzorzec tego typu periodyku, zarówno pod względem merytorycznym, jak i graficznym.

„To nie są moje wielbłądy” doskonale oddają atmosferę twórczego fermentu, który panował w Polsce w okresie PRL – u. Z publikacji  wyłania się obraz, grupy niezwykle zdolnych zapaleńców z fantazją, którzy mieli odwagę wejść na pole minowe i smakiem oraz dobrym gustem walczyć z siermiężnością, zaściankowością i szarością, które niepodzielnie panowały w kraju nad Wisłą. W żadnej mierze nie jest to jednak podróż sentymentalna. Nie znajdziemy tu gloryfikacji tamtego okresu i osiągnięć. Bardziej jest to ukłon w stronę twórców, docenienie ich starań i przedstawienie lepszych i gorszych efektów pracy.

Aleksandra Boćkowska wykonała potężną pracę reporterską, zadała sobie dużo trudu, by dotrzeć do źródeł informacji, przeprowadziła dziesiątki rozmów z twórcami, nie zawsze chętnymi do zwierzeń. Przyniosło to niemal doskonały efekt. Całość czyta się lekko i przyjemnie Autorka łączy poczucie humoru z dziennikarską wnikliwością i trafnymi obserwacjami. Taki styl sprawia, że książka może zainteresować również zupełnych modowych ignorantów. Mankamentami publikacji jest mała, w stosunku do skali tematu objętość tekstu oraz niewielka liczba zdjęć. Powierzchowność, z jaką zostały potraktowane niektóre kwestie wywołuje uczucie niedosytu i chęć na znacznie więcej. Pozostaje mieć nadzieję, że autorka nie przestanie zgłębiać tego fascynującego tematu i wkrótce otrzymamy kolejną porcję równie smakowitego kąsku.

Ocena: 8/10
A.Boćkowska, „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL”. Wydawnictwo Czarne 2015.

środa, 4 marca 2015

Viva Moda


„Vogue” nie jest zwykłym tytułem prasowym, lata istnienia, wysoki poziom merytoryczny i artystyczny, sprawiły, że magazyn stał się instytucją, marką rozpoznawalną na całym świecie. 

Dla fashionistów to niemal biblia, praca tam jest marzeniem wszystkich na poważnie związanych z branżą modową – otwiera wiele drzwi, daje bezcenne doświadczenie, a przede wszystkim gwarantuje pozycję w środowisku. 

Jedną z takich marzycielek, której udało się osiągnąć cel jest Kristie Clements – wieloletnia redaktor naczelna australijskiej edycji magazynu. Niedawno ukazała się jej autobiografia „Vogue. Za kulisami świata mody”. Z lektury płynie stary jak świat morał: nie wszystko złoto, co się świeci.

Tylko nieliczni mają przywilej poznania świata tzw. wysokiej mody od kulis i mogą uchylić zwykłym „zjadaczom” chleba rąbka tajemnicy. Clements niewątpliwie jest jedną z takich postaci. W redakcji „Vogue’a” przeszła bowiem przez wszystkie stopnie wtajemniczenia, swą karierę zaczynała od posady recepcjonistki, zakończyła na stanowisku redaktor naczelnej. Funkcję tę pełniła przez trzynaście lat. Ta praca była jej pasją i spełnieniem młodzieńczych marzeń.

Każdy z nas ma swoje wyobrażenie na temat świata mody. W większości przypadków jest ono budowane w oparciu o różnego rodzaju przekazy medialne. Stereotypowo kojarzy się on z blichtrem, luksusem, dużymi pieniędzmi, łatwo zdobytą sławą – krótko mówiąc zajęciem lekkim, prostym i przyjemnym. Clements w swojej książce pokazuje, że ten obraz ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Choć na każdym kroku podkreśla dumę i radość, z powodu wykonywanej pracy, wskazuje także na konieczność pokonywania wielu trudności, z których przeciętni odbiorcy nie zdają sobie sprawy.

Dostęp do markowych ubrań i dodatków, uczestnictwo w pokazach największych kreatorów, liczne podróże, znajomość z gwiazdami światowego show – biznesu, współpraca z największymi nazwiskami w branży, to niewątpliwe jasne strony bycia redaktor naczelną „Vogue’a”, którym autorka poświęca sporo miejsca. Dużo ważniejsze i ciekawsze, z punktu widzenia czytelnika są jednak fragmenty dotyczące ciemniejszej strony profesji: walka o wpływy i prestiż, wynikająca z faktu, że australijska edycja magazynu ma dużo mniejsze znaczenie, niż amerykańska, francuska, czy włoska. W związku z tym „zaklepanie” terminu najlepszych fotografów, modelek, jak również namówienie do współpracy liczącej się gwiazdy, która gwarantuje dobrą sprzedaż numeru, nie jest rzeczą łatwą i oczywistą. Dochodzą do tego: walka o utrzymanie wysokiego poziomu, przy wymogu maksymalnego cięcia kosztów, problemy z doborem modelek, znoszenie fanaberii celebrytów, pogodzenie oczekiwań czytelników z oczekiwaniami wydawcy i wiele innych.

W tych, w gruncie rzeczy lekkich, momentami zabawnych wspomnieniach, Clements poruszyła też kilka poważnych zagadnień. Pisze m.in. o anoreksji wśród modelek, stale zmieniającej się i malejącej roli prasy drukowanej w dobie Internetu, postępującym upadku dziennikarstwa modowego, który nastał wraz z pojawieniem się blogerów modowych. Są to niezwykle celne i ciekawe spostrzeżenia, za którymi stoją lata doświadczenia, wiedzy i praktyki zawodowej.

„Vogue. Za kulisami świata mody” jest lekturą interesującą nie tylko dla pasjonatów mody, którzy są stałymi czytelnikami czasopisma, na bieżąco śledzą trendy. Pokazuje, jak bardzo zespołową, wymagającą pasji, zaangażowania, determinacji i kreatywności  jest praca w przemyśle prasowym. Poznanie jej kulis budzi szacunek do ludzi w nim pracujących, raz na zawsze oducza postrzegania modowej branży, w sposób zero – jedynkowy.

Ocena: 6/10

K. Clements, „Vogue. Za kulisami świata mody”, Wydawnictwo Literackie 2015
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/

środa, 18 lutego 2015

(Kontra) banda

Make Life Harder – kultowy już w pewnych kręgach blog autorstwa Macieja i Lucjana, doczekał się książkowej wersji, która właśnie ukazała się na rynku. 

Dzieło będące w założeniu twórców pastiszem blogu Kasi Tusk, w sposób zabawny, momentami wulgarny i kontrowersyjny, odpowiada na równie słynne już pytanie: jak żyć? 

W epoce Facebooka , blogerek modowych, wszechobecnych i wszystkowiedzących celebrytów oraz programów śniadaniowych. To rzecz obowiązkowa dla tych, którzy lubią czystą, niewyszukaną rozrywkę, bez skrupułów i po bandzie. 

Ci nawykli do częstego zastanawiania się nad sensem wszystkiego, niech ominą książkę szerokim łukiem, bowiem sens jest ostatnią rzeczą, którą w niej znajdą.

Biografie autorów blogu owiane są tajemnicą, panowie publicznie pojawiają się wyłącznie w maskach na twarzach, nie zdradzają swoich personaliów. Znaki szczególne: obuwie, klapki bądź sandały z obowiązkową białą skarpetą. Pewne wydaje się być tylko to, że pochodzą z Gdańska. Podobno są przystojni i młodzi, podobno byli bezrobotni, a blog miał być humorystycznym sposobem na zarobienie pieniędzy. Jaka jest prawda? Nie wiadomo, swój cel jednak osiągnęli. Ich fanpage na Facebooku ma obecnie 140 tysięcy fanów, a książka stała się bestsellerem na długo przed oficjalną premierą.

Nadszedł czas na akapit, w którym wypada odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ta książka? I tu zaczynają się małe schody, gdyż najuczciwsza odpowiedź brzmi, o wszystkim i o niczym jednocześnie. Tak łatwo się jednak nie poddam i to nic ubiorę w słowa, w myśl refrenu mówiącego, że recenzja musi posiadać tekst. Zacznijmy więc od początku. Książka ma formę kalendarza, znajdą w nim Państwo horoskop dla każdego znaku zodiaku i porady dotyczące bardzo szeroko pojętego stylu życia. Nie mają one jednak żadnego związku z dobrym wychowaniem, czy ogólnie przyjętymi normami społecznymi. Dotyczą rzeczy bardziej przyziemnych, czyli np. tego, jak bawić się w Facebooka w realu, jak zachowywać się na wakacjach w Sopocie, przetrwać sesję akademicką, pracę w korporacji i grilla u cioci Chłopaki, chcąc ułatwić społeczeństwu życie podają również sprawdzone patenty na świętowanie: Tłustego Czwartku, Walentynek, Bożego Narodzenia, Wielkanocy, wieczoru kawalerskiego i innych istotnych dat. W związku z tym, że jesteśmy w Polsce, nie mogło zabraknąć tekstu o sposobach zdobywania pieniędzy na alkohol, jego picia i tych na poradzenie sobie z nadmiernym spożyciem, potocznie zwanym kacem. Jak widać uwagę autorów zajmują wyłącznie istotne problemy współczesności.

Oczywiście powaga jest ostatnią rzeczą, której należy się po „Make Life Harder” spodziewać. Całość utrzymana jest w mocno prześmiewczym, maksymalnie ironicznym i zabawnym (dla niektórych) tonie. Wydaje się, że dla chłopaków nie ma świętości i granic, obśmiani i wyszydzeni zostali tu właściwie wszyscy: katolicy, księża, politycy, intelektualiści i bezrobotni, wielkomiejscy i małomiasteczkowi, geje, a przede wszystkim celebryci i różnej maści gwiazdy polskiego show – biznesu. Ci konserwatywni, mniej liberalni wrażliwsi (zwłaszcza na słowa) mogą się poczuć urażeni i zniesmaczeni. Nie brakuje tu wulgaryzmów, dowcipów fekalnych, zaznaczone są też fragmenty wycięte przez redakcję, jako te zbyt ostre.
W zasadzie wszystko się zgadza, są jednak dwa mankamenty. Po pierwsze, okazało się, że to co broni się w Internecie, niekoniecznie równie dobrze sprawdza na papierze, po drugie dowcip opowiadany wielokrotnie w którymś momencie przestaje być śmieszny. Tak też jest w przypadku tej książki, która momentami jest ciężkostrawna i nużąca nawet dla miłośników tego rodzaju poczucia humoru. Uwaga: w końcowych fragmentach, zamiast salw śmiechu, możliwa irytacja i uczucie ulgi, że to już KONIEC.

Na zakończenie wypada odpowiedzieć na pytanie, w takim razie, jaki sens ma ta książka? Mówiąc najprościej żaden, jednak, i w tym miejscu skomplikuje sobie życie. Z jednej strony można się oczywiście bulwersować, że dożyliśmy czasów, w których naprawdę każdy, nie mający szczególnych osiągnięć może napisać książkę, która stanie się bestsellerem. Z drugiej jednak „Make Life Harder” w tym żartobliwym sosie zawarli celne i cenne spostrzeżenia socjologiczne. „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”. Im głośniejszy był nasz śmiech podczas tej lektury, tym bardziej nas ona dotyczy. Warto mieć tego świadomość.

Ocena: 7/10

„Make Life Harder”, Lucjan i Maciej, Prószyński Media 2015.

czwartek, 5 lutego 2015

(Nie) wesoła dziewczyna

Lena Dunham po emisji serialu „Dziewczyny”, którego jest autorką, została okrzyknięta głosem pokolenia i damskim odpowiednikiem Woody’ego Allena. Idąc za ciosem, na fali sukcesu postanowiła wydać książkę. „Nie taka dziewczyna” – zbiór autobiograficznych felietonów właśnie ukazał się na polskim rynku. 


Oczekiwania i nadzieje wobec przedsięwzięcia były ogromne, o czym dobitnie świadczy suma 3,7 miliona dolarów zaliczki wypłacona autorce przez wydawnictwo Random House. Ci, którzy po lekturze tego drogocennego dzieła spodziewają się objawienia nieprzeciętnego literackiego talentu, doznają srogiego zawodu. Okazuje się bowiem, że w znacznej mierze refleksje Dunham, nie są warte przysłowiowego funta kłaków.


Serial „Dziewczyny”, który przyniósł autorce sławę i pieniądze w założeniu miał być odpowiedzią i przeciwwagą dla kultowego, w pewnych kręgach „Seksu w wielkim mieście”, opowiada o grupie dwudziestokilkulatków z Brooklynu, ich zmaganiach z codziennością i próbach stworzenia związków idealnych. Od wymienionego wyżej poprzednika różni go w zasadzie wszystko. Tutaj zamiast szpilek od Blahnika nosi się trampki, na życie zarabia mało ekscytującą i wymagającą intelektualnie pracą kelnerki, ciałom bohaterek i ich partnerom daleko do ideału, a czasami po prostu nie mają z czego zapłacić czynszu. Ta przyziemność i zwyczajność postaci w dużej mierze zdecydowała o sukcesie serialu. Ponadto Dunham już w pierwszym odcinku głosem granej przez siebie Hannach stwierdziła samozwańczo, że „zamierza być głosem swojego pokolenia, a przynajmniej jakimś głosem jakiegoś pokolenia”. Reakcja na serial sprawiła, że autorka naprawdę uwierzyła w te słowa i, jak widać konsekwentnie, (ze szkodą dla czytelników) realizuje swoją „misję”.

Uczciwie przyznaje, że nie jestem fanką „Dziewczyn”, owszem obejrzałam wszystkie sezony serialu, ale efektu wow zdecydowanie nie było, w związku z tym nie dołączyłam do licznego grona wyznawczyń Leny. Po książkę sięgnęłam z ciekawości, chcąc sprawdzić, czy ta „Dziewczyna” faktycznie jest tak zabawna, autoironiczna i inteligentna na jaką wykreowały ją media. Po lekturze nie spodziewałam się oczywiście wybitnego dzieła o wysokiej wartości merytorycznej, oczekiwałam raczej przyjemnej rozrywki i dużej dawki oczyszczającego śmiechu. Niestety, moje rozczarowanie rosło z każdą przeczytaną stroną. Zamiast radości szybko pojawiła się irytacja i znużenie, które nie opuściły mnie do samego końca czytania tekstu.

Dunham na początku książki zapewnia, że napisała książkę dla kobiet, po to, „by pomóc im wykonać choć jedno parszywe zadanie, albo uratować je przed stosunkiem w trakcie którego będą się bały zdjąć trampki (…). Nie dajcie się jednak zwieść tej pozornej misyjności i wpływu tekstu na życie kobiet. Lena napisała tę książkę dla siebie, dla potwierdzenia przekonania o swojej wyjątkowości i niebagatelnego zysku. Głównym punktem rozważań autorki jest ona sama i jej wydumane problemy.
Jako wychowana na Manhattanie córka znanych rodziców – fotografki i malarza, od dziecka obracała się kręgu nowojorskiej bohemy artystycznej. Miała niewielki kontakt z tzw. zwykłym życiem i dużo czasu na „poszukiwanie siebie” i rozważania o sensie życia.

W związku z niezachwianym przekonaniem o własnej wyjątkowości i błyskotliwości sądów bez skrępowania dzieli się z czytelnikami swoimi fobiami i lękami, które regularnie analizuje na kozetce u psychoanalityka, opisuje pierwsze doświadczenia seksualne, bóle miesiączkowe, problemy ginekologiczne. Oczywiście nie zostają nam oszczędzone wyznania o nieudanych relacjach damsko – męskich, zaburzeniach odżywiania i stosunku do diet (kilkanaście stron). Gdyby nadal było wam mało wiedzy o Lenie, możecie przeczytać o zawartości jej torebki lub niesmaczną historię, o tym, że jako dziecko obejrzała krocze siostry… Ekshibicjonizm i szczerość są tu posunięte do granic absurdu. Zamiast przełamywać tabu jedynie męczą i irytują do granic. Narcyzm autorki jest nie do zniesienia, inni ludzie w jej opowieściach pojawiają się dla zasady, Lena nie poświęca im uwagi, co czyni całość gadaniną bez sensu. Oczywiście opowiada o wszystkim z ironią, ma ogromny dystans do swojego ciała, które nie ma wzorcowych wymiarów, co dodaje jej swojskości i przysparza wielbicielek, ale to jedyne zalety tekstu.

W czasach nadmiaru informacji, gdy wszystko jest na sprzedaż, sprawdza się zasada mniej znaczy więcej. Wyznania Dunham nie robią wrażenia i odnoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Książka reklamowana jest hasłem „Młoda kobieta, o tym, czego nauczyło ją życie”. Cóż, można odnieść wrażenie, że Dunham nie była zbyt pilną uczennicą, zanim wyda kolejną książkę powinna sporo nadrobić, czytelnicy natomiast nie powinni nabierać się na status serialowej gwiazdy, zanim po raz kolejny pobiegną do księgarni i dadzą się nabrać na marketingowo wykreowaną błyskotliwość.

Ocena: 5/10
L.Dunham, „Nie taka dziewczyna”, Wydawnictwo Czarne 2015.

niedziela, 18 stycznia 2015

One

Trio autorskie: Grażyna Borkowska, Monika Chodyra, Agnieszka Kublik, w książce „Energia kobiet” udowadniają, że hasło „Siła jest kobietą” nie jest tylko chwytliwym sloganem reklamowym.


Książka jest zbiorem wywiadów ze znanymi kobietami. Wspólnym mianownikiem ich biografii jest to, że odniosły sukces, są liderkami w swoich dziedzinach, wyznaczają trendy. Łączą je też wspólne cechy charakteru: upór, ambicja, odwaga, konsekwencja w dążeniu do celu. Bohaterkami rozmów są m.in.: Ewa Błaszczyk, Krystyna Janda, Kayah, Joanna Klimas, Małgorzata Braunek, Monika Pyrek, siostra Małgorzata Chmielewska.


Wbrew pozorom rozmowy mają dużą rozpiętość tematyczną. Nie są poświęcone wyłącznie sukcesom, drodze do nich, blaskom popularności. Na szczęście nie znajdziemy tu kolejnych pokolorowanych obrazków życia „gwiazd”, nie mających związku z rzeczywistością, które znamy z większości czasopism kobiecych. Pojawiają się tu tematy walki z przeciwnościami losu, trudności w godzeniu różnych ról, pokonywania słabości charakteru i kompleksów, szukania własnej drogi życiowej i zawodowej. Rozmowa z Małgorzatą Braunek dotyczy spraw ostatecznych – umiejętności pogodzenia się z tym, co nieuniknione i przyjmowania z pokorą tego, na co nie mamy wpływu.

Ktoś mógłby zapytać, jaki jest sens publikowania kolejnego zbioru wywiadów, skoro na rynku są już dziesiątki podobnych publikacji? Otóż siła tej konkretnej pozycji tkwi przede wszystkim w doborze i sile rozmówczyń, uniwersalności tematów oraz w braku lukru, o którym piszę powyżej. Każdy, kto sięgnie po tę książkę „wyniesie” z niej coś dla siebie. Obojętne, czy będzie to motywacja do działania, inspiracja, otucha, siła, wiara w siebie, czy zyskanie pewności, co do kierunku obranej drogi życiowej, ważne, że nie jest to pusta lektura, o której zapominamy pięć minut po zamknięciu tekstu.

Ocena: 7/10

G.Borkowska, M Chodyra, A.Kublik, „Energia kobiet”, Wydawnictwo Agora 2014.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/

piątek, 2 stycznia 2015

Um(ni)ami!

W ostatnich latach obserwujemy wciąż narastającą modę na gotowanie, świadome odżywianie i wspólne celebrowanie posiłków. Niegdyś, przysłowiowe stanie przy garach, kojarzyło się z przykrym, codziennym obowiązkiem, dziś wiąże się raczej z przyjemnością, często jest elementem życia towarzyskiego, stało się nawet częścią popkultury.

 Kucharze powrócili do łask opinii publicznej, niektórzy z nich zyskali status gwiazd, a ich działania wykraczają daleko poza „gary”. Książki kucharskie i te o zdrowym odżywianiu to dziś potężny, bardzo dochodowy segment rynku wydawniczego. 

Piszą je dziś właściwie wszyscy – profesjonalni kucharze, różnej maści celebryci oraz amatorzy -  pasjonaci. Zakres tematyczny publikacji jest tak szeroki, że wydaje się iż powiedziano już właściwie wszystko i ciężko będzie odkryć w tej materii jakiś nowy, nie eksplorowany ląd. Jednak czasem się to udaje, czego doskonałym przykładem jest książka „Piąty smak. Rozmowy przy jedzeniu” Łukasza Modelskiego.


Modelski jest dziennikarzem, pracuje w „Twoim Stylu” oraz prowadzi audycję „Droga przez mąkę” w radiowej Dwójce. Z wykształcenia jest z historykiem sztuki, z zamiłowania frankofilem i, jak sam o sobie mówi spożywcą.


Autor wziął na warsztat zagadnienie piątego smaku, nazywanego powszechnie umami, który znany francuski szef kuchni Auguste Escoffier określał jako wyśmienitość. Do rozmowy na ten temat zaprosił znawców, pasjonatów, osoby w różnym stopniu związane z gotowaniem. Co ciekawe, wśród nazwisk, z małymi wyjątkami nie znajdziemy najpopularniejszych polskich kucharzy – celebrytów: Magdy Gessler, Pascala Brodnickiego, czy Wojciecha Modesta Amaro. To, że dziennikarz poszukał nieco dalej i głębiej niewątpliwie jest dodatkowym walorem, który wzbogaca wartość merytoryczną całości i zachęca do lektury.

Książka jest zbiorem wywiadów. Do wspólnego posiłku z autorem zasiedli m.in.: Agnieszka Kręglicka, Grzegorz Łapanowski, Elizabeth Gilbert, Patricia Atkinson. Każda z rozmów ma inny wątek przewodni. Agnieszka Kręglicka mówi o smaku, jego zmysłowym odczuwaniu, kulinarnych afrodyzjakach, ćwiczeniach smakowych oraz oczywiście definicji piątego smaku. Atkinson opowiada o prowadzeniu winnicy w Bergerac. Creme de la creme książki stanowią rozmowy z prawnukiem Auguste’a Escoffiera oraz Danièle Mazet Delpeuch – osobistą kucharką prezydenta Mitterranda. Istotnym dodatkiem do posiłku jest alkohol, jemu poświęcone są rozmowy z somelierem oraz koneserem whisky.

Apetyt na lekturę dodatkowo pobudza piękna szata graficzna i staranne wydanie. To, co wyróżnia „Piąty smak” wśród innych publikacji jest różnorodność tematów. Rozmowy dotyczą nie tylko gotowania, ale również edukacji kulinarnej, filozofii jedzenia, stylu życia. Książka odsłania też kulisy prowadzenia biznesu powiązanego z gastronomią. Wszystko to sprawia, że stanowi wyjątkowy kąsek dla czytelników.

Ocena: 8/10
Ł.Modelski, „Piąty smak. Rozmowy przy jedzeniu”. Wydawnictwo Literackie 2014.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/