czwartek, 30 stycznia 2014

Z życia aktora

Wśród licznych ostatnio biografii i wywiadów z polskimi aktorami, na szczególną uwagę zasługuje nieco już starszy wydawniczo wywiad – rzeka Łukasza Maciejewskiego z Jerzym Radziwiłowiczem. 

Jak zauważają krytycy, rozmowa pokazała artystę, w nieznanym dotąd szerszej publiczności świetle. 

Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić, jednak lektura pozostawia też wrażenie, że proces „odkrywania twarzy” był w pełni kontrolowany przez aktora. Nie ma tu więc sensacji, jest tylko to, czym sam chciał się podzielić z czytelnikami.


Jerzy Radziwiłowicz zasłużenie jest uważany za jednego z najlepszych aktorów w Polsce. Zasłynął wieloma wybitnymi rolami teatralnymi, filmowymi. Na małym ekranie pokazuje się rzadziej, choć ostatnio powrócił nań rolą terapeuty w serialu HBO „Bez Tajemnic”. Mimo dużej rozpoznawalności ma wizerunek człowieka zdystansowanego, powściągliwego, a nawet chłodnego. Wystrzega się bywania na imprezach innych niż filmowe, pozowanie na tzw. ściankach jest mu zupełnie obce. Skutecznie unika komercyjnych przedsięwzięć np. udziału w reklamie. Wywiadów udziela niezwykle rzadko, tylko przy okazji promocji projektów, w których bierze udział. Ma opinię trudnego w kontaktach z dziennikarzami. Pewnie bierze się ona stąd, że broni swej prywatności i nie pozwala podchodzić za blisko, gdyż doskonale zna mechanizmy działania mediów i wie, że cena takiej nieostrożności zawsze jest wysoka. Ten sposób prowadzenia kariery budzi szacunek nie tylko środowiska. Już samo ukazanie się tego typu publikacji, z góry można więc uznać za sukces dziennikarza.


Rozmowa rozpoczyna się klasycznie od wspomnień z dzieciństwa spędzonego na warszawskim Grochowie. Wspomnienia z młodości płynnie przechodzą do okresu Szkoły Teatralnej, nauczycieli zawodu, pierwszych ról i mistrzów: Zapasiewicza, Swinarskiego, Grotowskiego, Jarockiego. Dużo miejsca, co zrozumiałe zostało poświęcone na pytania dotyczące teatru, najważniejszych ról, a także pracy za granicą. To, co jest wyróżnikiem, magnesem przyciągającym uwagę w publikacji, jest wyjątkowa, jak na Radziwiłowicza otwartość w mówieniu o polityce i innych kwestiach światopoglądowych. O niektórych kolegach po fachu wypowiada się z rzadko dziś spotykaną serdecznością i uznaniem. Tych, którzy nie przypadli mu do gustu nie ocenia pochopnie, waży słowa. Mówiąc o ulubionych miejscach, czy pozazawodowych pasjach, pokazał nieco swą wrażliwą stronę.

„Wszystko jest lekko dziwne” pełne jest również anegdot i ironii, co czyni lekturę zabawną. Widać też, że panowie znaleźli wspólny język, są siebie wzajemnie ciekawi, to z kolei z pewnością przyczyniło się do nadania tonu niezwykłości temu wywiadowi.

W niektórych recenzjach pojawił się zarzut dużej powierzchowności, zbytniego skakania po tematach, nie wykorzystania potencjału wybitnego rozmówcy.

 Oczywiście książka nie jest pozbawiona wad, niektóre wątki w istocie nie są właściwie „pociągnięte”, kilka ciekawych tematów zostało zmarnowanych, bądź w ogóle pominiętych. Zanim jednak dokonamy surowej oceny, pamiętajmy, że nie mamy do czynienia z filmografią, czy naukową krytyczną analizą. Trudno wymagać od Maciejewskiego, by w publikacji, która mimo innych szczytnych założeń, powstała w celach komercyjnych i wywiadzie, który rządzi się swoimi prawami dokonywał szczegółowych badań nad warsztatem „mistrza”, czyniąc w ten sposób z książki hermetyczną dyskusję znawców tematu. Specjaliści pewnie więc nadal będą na nie i znajdą w rozmowie sporo ale. Nie zmienia to jednak faktu, że efektem spotkania jest mądra rozmowa z fascynującym człowiekiem, który oprowadził nas po kawałku swojego świata. Takich „zjawisk” w przyrodzie mamy coraz mniej. Warto się nad nim pochylić, choćby z tego względu.

Ocena: 7/10
„Wszystko jest lekko dziwne”, Jerzy Radziwiłowicz w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim, Wydawnictwo Wielka Litera 2012.


poniedziałek, 20 stycznia 2014

Miasto świata

Nowy Jork to miasto legenda. Na jego temat powstały tysiące publikacji, filmów i innych wytworów kultury. W związku z tym, wydaje się, że wiemy o nim bardzo dużo. 

Sięgnijcie po książkę Magdaleny Rittenhouse pt. „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero.”, a przekonacie się, że byliście w błędzie. 

Gratka zarówno dla laików, jak i stałych bywalców „centrum świata”. Ci pierwsi zaczną gorączkowo planować podróż, ci drudzy odkryją rzeczy, o których nie mieli pojęcia.

Manhattan, Broadway, Central Park, Wall Street, te hasła automatycznie kojarzą się z Nowym Jorkiem, miejsca symbole, które przyciągają do niego rzesze turystów. Jak pisać o nich unikając nudnego wykładu historycznego? Jak ucząc bawić? Jak odkryć nieznane w miejscach wielokrotnie zbadanych przez innych? Wreszcie, jak polubić to, co z pozoru jest nieatrakcyjne i budzi strach? Odpowiedzi na wszystkie te pytania z pewnością zna autorka. Jej książka nie jest kolejnym typowym przewodnikiem po mieście, ani monotonną monografią historyczną, choć fascynujących historii jest tu mnóstwo. Trudno byłoby również określić ją mianem reportażu. Jest to raczej urzekająca opowieść o wielokulturowym, pełnym kontrastów i sprzeczności tyglu, który hipnotyzuje i przeraża, a nade wszystko zadziwia.

Nasza książkowa podróż rozpoczyna się na Manhattanie – wyspie, od której wszystko się zaczęło. Wszystko, czyli Nowy Jork i jego historia. Tu czeka rozwiązanie pierwszej zagadki:, w jaki faktycznie sposób przejęli ją Holendrzy. Dalej zmierzamy w kierunku Wall Street, by poznać kulisy narodzin finansowego centrum świata. Idąc Mostem Brooklińskim, docieramy do drapaczy chmur. Oprócz widoku z góry, podziwiamy przy okazji trud włożony w ich powstanie. Po modowej i modnej Siódmej Alei pora na odrobinę wytchnienia w najbardziej dzikim zakątku NY, zwanym High Line. Potrzeby ducha zaspokoją wizyty w Strand – największej księgarni/antykwariacie w mieście. W Nowojorskiej Bibliotece Publicznej dowiemy się, co oznacza wyrażenie, że książki zmieniają życie. Rozrywką dla intelektu będą także odwiedziny w redakcji „New Yorkera”, z kolei w Banku Rezerwy Federalnej poczujemy rządzę pieniądza. Nie sposób podróżować omijając dworce, zajrzymy więc do pięknego wnętrza Grand Central. W książce znalazły się także inne obowiązkowe punkty wycieczki: Ground Zero, Central Park, Broadway, Times Squere. Jest też kilka zaskakujących, nieoczywistych ścieżek.

To, czym wyróżnia się „Nowy Jork” wśród innych publikacji jest sposób, w jaki został pokazany przez autorkę. Najważniejsi obok historii, czy opisanej tu skrupulatnie architektury są ludzie, którzy przyczynili się do powstania, sukcesu, bądź porażki wymienionych miejsc. Wszystko to, czym dzisiaj jest metropolia stanowi wynik pasji, energii, pracy, zaangażowania, pomysłów i ambicji poszczególnych osób, ale też wspólnego działania na rzecz dobra całej społeczności. W książce znajdziemy uzasadnienie dla dość powszechnie powtarzanego stwierdzenia, że Nowy Jork jest miastem, gdzie wszystko jest możliwe i takim, w którym spełniają się marzenia. Czytając ją przekonamy się, jaką siłę mają przypadkowe spotkania, szalone pomysły, pozytywna energia i optymizm. I to w sposób, który każe nam natychmiast planować podróż lub przynajmniej wpisać ją na listę celów do osiągnięcia.

Spojrzenie Rittenhouse na Nowy Jork jest bardzo indywidualne. Dla najbardziej charakterystycznych, opatrzonych miejsc szuka nowej perspektywy. Obserwuje je zarówno z pozycji przybysza, jak i mieszkańca. Nie jest to więc laurka wystawiona miastu. Opisuje widoczne gołym okiem paradoksy, sprzeczności. Przy tym zawsze jednak najpierw stara się zrozumieć. Na „wielkiego potwora” patrzy uważnie, ale z ciepłem, czułością i pobłażliwością dla wad. Praca badawcza, którą autorka wykonała przy pisaniu tekstu budzi podziw. Ilość materiałów źródłowych i anegdot wykorzystanych w tej swoistej biografii oraz erudycja, z którą została napisana całość, sprawiają, że książkę czyta się jak wciągającą powieść.

Ocena: 8/10
M.Rittenhouse, „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero. Wydawnictwo Czarne 2013.


czwartek, 9 stycznia 2014

Wielka gra

Rublowka, to potoczna nazwa zachodniego przedmieścia Moskwy. Zaledwie kilka „niepozornych” osiedli położonych wzdłuż szosy rublowo – uspienskiej. W istocie jest to swoisty rezerwat milionerów, największa rosyjska strefa VIP, centrum high – lifu. 

Tu swoje posiadłości mają najważniejsi politycy: Putin, Miedwiediew, biznesmeni, a także celebryci. 

Słowem, wszyscy, którzy Coś znaczą. Walerij Paniuszkin, zabiera nas w podróż do świata luksusu i wielkich pieniędzy. Przy okazji odsłania bezlitosne zasady, które obowiązują w grze o nazwie „Rublowka”.


Walery Paniuszkin jest jednym z najbardziej znanych rosyjskich dziennikarzy. Za swoje teksty w 2004 roku został uhonorowany najważniejszą rosyjską nagrodą dziennikarską – Złotym Piórem. W Polsce najbardziej znany jako autor książek: „Michaił Chodorkowski – więzień ciszy”, „Gazprom: rosyjska broń” oraz „Dwanaścioro niepokornych. Portrety nowych rosyjskich dysydentów”.


Rublowka tylko z pozoru jest dostępna dla zwykłych śmiertelników. Pierwszą przeszkodą, którą trzeba pokonać jest dojazd. Wybierając się na wycieczkę w tamte okolice należy uzbroić się w cierpliwość. W godzinach porannych ruch na szosie rublowo – uspienskiej zostaje wstrzymany na około 40 minut. Wszystko po to, by prezydent Putin, wraz ze swoją świtą mógł spokojnie dotrzeć do pracy. Nie muszę chyba dodawać, że jest to jedyna droga wjazdu i wyjazdu z dzielnicy i nie ma żadnej możliwości jej objazdu. W „godzinie zero” jednak wszyscy, niezależnie od statusu i stanu konta, bez szemrania ustawiają się w gigantycznym korku, spokojnie czekając na przejazd pierwszej kolumny.

Życie wyższych sfer w Rublowce Paniuszkin opisał, opierając się na schemacie znanym z gier  komputerowych RPG, które rządzą się własnymi zasadami, a świat, w którym funkcjonują bohaterowie ma niewiele wspólnego z „realem”. Aby wejść do gry, należy najpierw uzbierać odpowiednią ilość relikwii, które pokażą otoczeniu nasz status. Relikwią może być w zasadzie wszystko: odpowiedni samochód, dom, strój, kolekcja biżuterii, ale także mało znaczący drobiazg, podarowany przez wpływową postać. Obowiązkiem graczy jest także robienie zakupów w określonych sklepach, spędzanie urlopów w najmodniejszych kurortach, a nawet czesanie się w „jedynym” salonie fryzjerskim. Wszystko to jednak w dalszym ciągu nie gwarantuje wejścia na wyższy poziom wtajemniczenia, a tym bardziej zwycięstwa w grze.

By liczyć się w rozgrywce należy też nie tylko podążać za trendami, ale przede wszystkim je wyznaczać, wprowadzać do obiegu i sprawić, żeby utrzymały się w nim jak najdłużej. Koniecznością jest także posiadanie Projektu, może nim być np. prowadzenie działalności opozycyjnej, oczywiście w granicach rozsądku tj. przy jednoczesnym finansowaniu partii rządzącej lub chęć zdobycia francuskiego Orderu Legii Honorowej. Ostatnią, nie mniej ważną powinnością jest posiadanie zupełnie niezwiązanego z „pracą” hobby.
Luksus i snobizm to tylko jedna strona zjawiska o nazwie Rublowka. Należy pamiętać, że gra może się źle skończyć dla każdego, kto przeszarżuje lub nie doceni siły przeciwnika. O czym boleśnie przekonał się choćby Michaił Chodorkowski. Wkraczając do świata milionerów i stając do walki o zwycięstwo nie wolno zapomnieć o hierarchii.

Jedyną religią naprawdę wyznawaną przez mieszkańców są Pieniądze. Pisane właśnie przez duże P, bo jak mówi jeden z rozmówców Paniuszkina: „One są alfą i omegą. Początkiem i końcem wszystkiego.” Dzięki lekturze możemy poznać faktyczne znaczenie wyrażenia: obrzydliwie bogaty.

„Rublowka” to nie tylko, jak czytamy na okładce książki: „Przewodnik po podmoskiewskim rezerwacie milionerów. To przede wszystkim charakterystyka pokolenia Rosjan, mocno zapatrzonego na Zachód. To próba uchwycenia i opisania procesów ekonomiczno – polityczno – społecznych, które pozwoliły na jej powstanie. W końcu, to publikacja dająca obraz zupełnie nowej Rosji. Nie mającej związku z dotychczasowym, dość powszechnym jej postrzeganiem, jako kraju siermiężnego, zacofanego.

Ocena: 7/10
W.Paniuszkin, „Rublowka”, Wydawnictwo Agora 2013.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora. http://kulturalnysklep.pl/



środa, 1 stycznia 2014

Ocalić od zapomnienia

„Umarł mi. Notatnik żałoby” to najbardziej osobista książka w dorobku Ingi Iwasiów i jedna z najbardziej przejmujących spośród tych, które ukazały się w tym roku. 

Autorka opisuje swoją żałobę po nagłej śmierci ojca. Choć zapis ma charakter jednostkowy, to jednocześnie dotyczy doświadczenia uniwersalnego, które czeka każdego z nas.


Śmierć wciąż jest tematem tabu. Nie pasuje do programu pozytywnego myślenia, który często narzucamy sobie, na co dzień. Nie potrafimy rozmawiać o niej z bliskimi, nie wiemy, jak zachować się wobec kogoś, kto właśnie przeżywa stratę. Jak mantrę powtarzamy słowa: „od nagłej i niespodziewanej śmierci…” Jakichkolwiek zaklęć byśmy nie użyli, jak bardzo starali się uciec od tematu, czy też odwrotnie oswoić go, ona zawsze, jak pisze autorka: "nastaje w czasie przyszłym, niemożliwym".


Telefon o nagłej śmierci ojca, Iwasiów odebrała w pokoju hotelowym na Wybrzeżu, tuż przed galą rozdania nagród literackich. Miał to być piękny, czerwcowy dzień, pełen przyjemności i relaksu. W jednej chwili wszystkie te okoliczności przestały mieć znaczenie. Została niewypowiedziana rozpacz, pustka i przestrzeń, którą należało wypełnić mechanicznym działaniami organizacyjno – logistycznymi, pozwalającymi na niemyślenie.

Zapiski są dokonywane pospiesznie, wkrada się w nie chaos, jakby pisarka bała się, że wspomnienia wyblakną i nikt już nie będzie pamiętał pozornie nieistotnych drobiazgów. Autorka zaznacza w tekście, że nie pisze autoterapeutycznie, nie lubi osobistych „wstawek”, ale nie sposób ich uniknąć, bo skoro ojca już nie ma, ona czuje, że musi go „zachować w sobie” jeszcze mocniej.

„Umarł mi” to pełen czułości portret ojca – zegarmistrza, oddanego swojej pracy. Sceny z życia rodzinnego, pojawiają się tu w krótkich, fotograficznych kadrach. Tatulek, jak pieszczotliwie mówiła o nim Iwasiów, jawi się w nich jako uważny słuchacz, pierwszy recenzent, niepozbawiony wad i śmiesznych przyzwyczajeń wzór mężczyzny. W żadnym wypadku nie jest on postawiony na piedestale, choć trzeba przyznać, że śmierć, zwłaszcza tak nagła zostawia tylko to, co dobre.

Poza prywatnymi wspomnieniami, pisarce udało się uchwycić emocje i doświadczenia, które są wspólne i występują w każdym procesie żałoby. Wśród nich chyba jedna z najtrudniejszych do przyjęcia refleksji, mianowicie ta, że świat się nie zatrzymał zaplanowane wydarzenia biegną swoim torem, a ludzie wokół w dalszym ciągu bawią się i śmieją, choć w tej sytuacji wydaje nam się to wyjątkowo bezduszne. Iwasiów odważnie mówi też o samotności w żałobie. Choć otaczają nas bliscy, przyjaciele, na których możemy liczyć, to jednak mimo najszczerszych chęci, dobrych intencji, nie są oni w stanie zrozumieć tego, co tak naprawdę czujemy. Inni z kolei nie wiedzą, jak się zachować: pytać o samopoczucie, czy nie, wspominać, czy milczeć? Wszystko to pogłębia rozpacz i poczucie izolacji od „normalnego świata”.

Oprócz sfery emocjonalnej są też sprawy organizacyjne, związane z pochówkiem, które wymagają załatwienia, podjęcia szybkich, niełatwych w całej sytuacji decyzji. Trzeba przejść przez wszystkie etapy, nie wolno pominąć żadnego szczegółu: decyzja o rodzaju pogrzebu, wyglądzie urny, organizacji, bądź nie stypy, aż po zredagowanie nekrologu. Wszystkie te nieistotne kwestie składają się jednak na powinność wobec bliskich, której nie może dopełnić już nikt inny. Iwasiów słusznie zauważa, że dorośli mogą rozpaczać dopiero po wypełnieniu swoich obowiązków. Pokazuje, że nawet w tak wyjątkowych okolicznościach powaga miesza się z absurdem i sala pożegnań sąsiaduje ze strzałką wskazującą WC, a do tradycyjnego obrzędu wkrada się mnóstwo komercji i trudno jej nie zauważyć.

„Umarł mi” nie ma zakończenia, tak jak umowne są granice trwania samej żałoby. Można oswoić stratę, nauczyć się z nią żyć, wypełnić czas pracą. Nie da się jednak wrócić do świata „sprzed”, już zawsze trzeba egzystować z jej świadomością. Pustka pozostanie pustką, żal żalem, a tęsknota tęsknotą, która będzie się „odzywać” i kłaść cieniem na najradośniejszych momentach życia.

Książka, choć trudna, bolesna i przejmująca może stać się swego rodzaju „przewodnikiem”, pomocą dla wszystkich, którzy takie doświadczenie szczęśliwie mają dopiero przed sobą, ale również specyficznym pocieszeniem dla tych, którzy być może właśnie ją przeżywają. Okazuje się, że ich emocje, choć jedyne w swoim rodzaju, są, w jakimś stopniu również udziałem innych. Taka świadomość pomaga w radzeniu sobie z samotnością i daje nadzieję na później.

Ocena: 9/10
I.Iwasiów, „Umarł mi. Notatnik żałoby”, Wydawnictwo Czarne 2013.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne http://czarne.com.pl/