piątek, 29 września 2017

Dobra zmiana

W drugiej części rozmów z Eweliną Pietrowiak pt. „Inne ochoty” Jerzy Pilch pokazuje, że niegdysiejsze określenia: niezrównany gawędziarz, najlepszy polski pisarz, często pojawiające się przy jego nazwisku, wciąż są uzasadnione.

W ostatnich latach Pilch na własne życzenie dorobił się kilku medialnych „gęb”. Etykietki naczelnego alkoholika, kobieciarza, luteranina, w końcu chorego na Parkinsona, przylgnęły do niego na stałe. Wszystkie wywiady opierały się o te tematy. Autor stał się monotematyczny, a czytelnicy, nawet ci najwierniejsi, zapomnieli już, że kiedyś był dobrym pisarzem. Sytuacji nie ratowały ostatnie, nie najlepsze mini powieści, a „Zawsze nie ma nigdy” – pierwsza część rozmowy z Pietrowiak, utrwaliła jedynie znany już obraz. Na szczęście jej kontynuacja jest miłym zaskoczeniem i odmianą w tym względzie. Powraca w niej bowiem Pilch - gawędziarz, którego pamiętamy ze starych, dobrych czasów.

Początek rozmowy: o świeczniku z domu babki, wywoływaniu duchów, patriotyzmie, polityce (stosunek do rządów PiS i rosnące znaczenie ruchów prawicowych na świecie) kibicowaniu, chorobie jako temacie literackim, wskazuje, że po raz kolejny przeczytamy wszystko to, co już wiemy, podane jedynie w nieco innym opakowaniu. Pojawiają się tu celne, nośne frazy typu:

Powiedziałbym, że pisarz z całą pewnością nie powinien się angażować w poglądy prawicowe. Poglądy prawicowe szkodzą literaturze.

…zbyt wyraziste poglądy rozbrajają wyobraźnię: wiesz jak masz się zachować w każdej sytuacji.. [s.13-14]

Pilch zostaje zagadnięty o zmianę wizerunku (niedawno nabyte zamiłowanie do kapeluszy), koty, o których wypowiada się z czułością:

Kot jest zwierzęciem dotykowym. Głaskanie kota to rodzaj pieszczoty, której niepodobna zapomnieć, kot uruchamia człowieka erotycznie, dotykowo. [s. 23]

Po tematach „z życia wziętych”, Pietrowiak kieruje rozmowę na wątki związane z muzyką, sztuką, fotografią, filmem. I jest to najlepsza decyzja z możliwych. Opowieści o kolekcji płyt z muzyką klasyczną, barakową, malarstwie Boscha, Bruegela, sentymentalne wspomnienia orkiestry dętej z Wisły, czy ludowych pieśni, czyta się z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. Podobnie zresztą, jak te o fotografii, czy pierwszych obejrzanych filmach.

Ta część pokazuje też, że gawędy o literaturze i szeroko pojętej sztuce, napisane już samodzielnie przez Pilcha byłyby lekturą doskonałą, bo w tej formie i tematyce pisarz czuje się świetnie i nie ma sobie równych.

Drugi rozdział „Innych ochot” jest już w pełni spójny, w całości został poświęcony literaturze i tematom okołoliterackim. Mamy tu do czynienia z Pilchem – erudytą w znakomitej formie. Pisarz dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem. Uważnie obserwuje i trafnie komentuje.

Zaczyna się od próby definicji pojęcia literatura. Pietrowiak pyta też o opinię na temat niskiego poziomu czytelnictwa w Polsce, nadprodukcję na rynku wydawniczym, nowe nabytki w bibliotece Pilcha, aktualne lektury, rolę nauczycieli w upowszechnianiu czytelnictwa (Szkoła jest grobem literatury) Pojawia się wątek nowej – introligatorskiej pasji autora, a także opinia na temat coraz popularniejszych kursów pisania. Kilka cytatów na zachętę.

O popularności reportażu w Polsce:
Wydaje mi się, że dobry reportaż nie jest trudno napisać. Trzeba gdzieś pojechać, obejrzeć, popytać; całą substancję ma się od początku do końca daną. Jak ktoś włada dobrze językiem polskim to reportaż w ciągu jednego popołudnia opracuje, z palcem w dupie. [s.219]

O dziennikarzach:
Dziennikarze uczą pisania i opowiadania historii, ale nazywają je opowieściami, bo tęsknią za prawdziwą literaturą i tym się nobilitują. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że są mniej zdolni, może po prostu nie zdają sobie sprawy z własnych tęsknot. Być może część z nich zostanie kiedyś niezłymi pisarzami.[s.221]

Czy studia polonistyczne pomagają zostać pisarzem?
Polonistyka nie daje literalnie nic, te studia są kompletną stratą czasu. [s.161]

Na pytanie, czy da się być krytykiem bez zawiści, że to nie ja pisze książki? Pilch odpowiada tak:

Nie jest to częsty przypadek, ale da się. Oczywiście lepiej by było, gdyby mówili na mnie pisarz, ale gdy mówią krytyk literacki też jest okej. Napisałem kiedyś felieton o tym, jak powstaje krytyk literacki. Zdajesz na studia, jeśli jesteś facetem na polonistyce, to jesteś młodym poetą, nie ma innej możliwości. Na drugim roku dowiadujesz się, że koło polonistów będzie wydawało czasopismo literackie i oni na gwałt szukają kogoś, kto napisze recenzje z ostatniego tomu Jarosława Marka Rymkiewicza. Ktoś ci to proponuje, jest moment wahania, bo przecież jesteś poetą, ale w końcu Rymkiewicz też kiedyś uprawiał krytykę…Piszesz, zanosisz, a tam zachwyt: świetna, głęboka recenzja! Kolejna propozycja, kolejny zachwyt. Po drugiej recenzji już cię przyjmują jako klasyka. Cały czas sobie powtarzasz, że to właściwie nie przeszkadza, że kariera krytyczno-literacka nie jest wstydem, że godzina kariery poetyckiej jeszcze wybije. Po kilku kolejnych tekstach ktoś proponuje, że je wyda. Jest niezręcznie, bo powinieneś debiutować tomem wierszy, ale wierszy od trzech lat jest niezmienna ilość – osiem. Poza tym Mickiewicz, Miłosz, wszyscy pisali o literaturze. Wychodzi książka krytyczno-literacka, nie daj Boże, dostaje się za nią nagrodę. I zostajesz krytykiem. [s.159-160]

Tego typu smaczków jest tu zdecydowanie więcej. Pilch niejako podsumowuje tu swoją dotychczasową twórczość prozatorską, felietonową, diarystyczną. Dzieli się swoimi spostrzeżeniami na temat specyfiki tych form i udziela praktycznych rad.

Można odnieść wrażenie, że w drugim tomie rozmów z Eweliną Pietrowiak, Pilch nieco złagodniał, stał się bardziej ugodowy. Faktycznie dużo mniej tu złośliwości, ironii, sarkazmu, z których słynął do tej pory. Ostre polemiki zastąpiła rozwaga w doborze słów. Ta zmiana nastąpiła jednak wyłącznie na poziomie języka, bo błyskotliwość obserwacji i celność ripost, pozostały niezmienne.

Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Trudno po lekturze „Innych ochot” ogłaszać od razu dekonstrukcję wizerunku Pilcha. Tym bardziej, że niektóre fragmenty tej rozmowy wskazują, że jest to jedynie, wynikająca z potrzeby chwili zmiana rekwizytów. Jak będzie? Czas pokaże. Niewątpliwie jednak Pilcha w formie z drugiego tomu wywiadu-rzeki chciałoby się czytać dużo więcej. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że kurs obrany w tej rozmowie zostanie utrzymany jak najdłużej.

Ocena: 8/10
J.Pilch, E.Pietrowiak, „Inne ochoty”, Wydawnictwo Literackie 2017.

*Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za przekazanie egzemplarza do recenzji https://www.wydawnictwoliterackie.pl/

[wszystkie cytaty pochodzą z omawianej książki]

piątek, 22 września 2017

W pięciu smakach

Tytuł „ Umami”, sugeruje literaturę z mocno zaakcentowanym wątkiem kulinarnym. W tym wypadku jest to jednak mylny trop, bo książka Laiai Jufresy to przede wszystkim opowieść o radzeniu sobie ze stratą i budowaniu swojego życia na nowo. Na różne sposoby.

„Umami” to historie mieszkańców meksykańskiego osiedla Dzwonnica. Ich domy noszą nazwy smaków: słodki, słony, kwaśny, gorzki i umami. Każdy z nich kogoś stracił. Wspólnie stanowią grupę barwnych  indywidualistów.

Właścicielem całego osiedla jest Alfons – antropolog zajmujący się badaniem prekolumbijskiej żywności, szczególnie amarantusa. Kilka miesięcy wcześniej stracił ukochaną żonę Noelię, która zmarła na raka i został wysłany na emeryturę. Zamieszkuje w domu umami, którego poszukiwanie jest jego konikiem.

Dom gorzki wynajmowany jest przez Marinę – najbardziej tajemniczą wśród postaci. Młoda, niestabilna emocjonalnie dziewczyna, która poszukuje swego miejsca w życiu. Usiłuje być malarką i lubi wymyślać nazwy kolorów. Jej przeszłość jest niejasna.

Domy słodki i słony należą do Lindy Walker i jej męża. Oboje są muzykami. Drugi dom jest pracownią Lindy. Najmłodsze spośród czwórki ich dzieci – córka – Luz, utonęła. Mimo upływu długiego czasu matka nie radzi sobie z żałobą, co ma wpływ na życie rodziny.

W ostatnim domu – kwaśnym mieszka Beto wraz z córką Piną. Żona zostawiła go nagle, gdy dziewczynka była malutka.

W tej wielogłosowej narracji, każdy dostał możliwość przedstawienia swojego punktu widzenia na sytuację, w której się znalazł i ocenę zachowań innych mieszkańców osiedla. Wszyscy na swój sposób starają się poradzić sobie z nowymi okolicznościami życiowymi.

 Alfons zapisuje wspomnienia o żonie w komputerze. I, z uwagi na brak własnych dzieci opiekuje się lalkami. Siostra zmarłej Luz – Ana postanawia urządzić przydomowy ogródek na patio. W prace angażuje całą swoją rodzinę, usiłując w ten sposób wyciągnąć ją z marazmu, w którym tkwi. Pina po latach spotyka się z matką i ma możliwość uzyskania odpowiedzi na pytanie, które dręczyło ją przez lata. Marina do końca pozostaje zagadką. Niewiele o niej wiemy ponadto, że walczy z anoreksją i odnosi małe zwycięstwa.

„Umami” to lektura wzruszająco-pokrzepiająca, więcej w niej jednak pytań niż odpowiedzi. Nie znajdziemy tu gotowych recept na to, jak poradzić sobie ze startą bliskiej osoby. Jufresa oddając głos tym, którzy zostali pokazuje jedynie różne możliwości, postawy, pozostawia jednak pole do własnej refleksji, interpretacji.

Przede wszystkim jest to książka o sile pamięci, która bywa dobrodziejstwem. Dzięki niej jesteśmy w stanie odzyskać radość życia, odbudować się. Bardzo często jednak stanowi przekleństwo, gdyż bolesne wspomnienia, demony przeszłości, niezałatwione sprawy ciążą, gromadząc się z tyłu głowy. Gotowe zaatakować w najmniej spodziewanym momencie.

W języku japońskim umami oznacza smakowity, pyszny. Książka Jufresy dużo częściej ma jednak słodko – gorzki smak i takie wrażenia pozostawia po lekturze.

Ocena: 6/10
L. Jufresa, „Umami”, Wydawnictwo W.A.B. 2017.


*Dziękuję Wydawnictwu W.A.B. za przekazanie egzemplarza do recenzji.

wtorek, 12 września 2017

Wróżka-zębuszka

Formalnie ciągle mamy lato, choć pogoda za oknem sprawia, że łatwo o tym zapomnieć. Dla podtrzymania dobrego nastroju i ożywienia wakacyjnych wspomnień cały czas wybieram lektury lekkie i przyjemne. Zgodnie z powyższym założeniem, tym razem sięgnęłam po „Historię moich zębów” Valerii Luiselli. Lektura spełniła swoje zadanie. Jest zabawnie, błyskotliwie i lekko. Momentami aż nadto.

„Historia moich zębów” to intelektualna rozrywka w czystej postaci, książka – żart, dlatego trudno przykładać do niej poważne kryteria oceny. Zważywszy jednak na to, że otrzymała nagrodę „Los Angeles Times” Prize for Best Fiction i znalazła się w finale National Book Critics Circle Award, wypadałoby to zrobić, a przynajmniej spróbować.

Gustavo Sánchez Sánchez przez przyjaciół nazywany Szosą, urodził się z czterema przedwczesnymi zębami i ciałem porośniętym warstwą czarnego włosia. Ten osobliwy wygląd zdeterminował jego późniejsze życie. Marzył o pięknym uzębieniu. Od najmłodszych lat imał się różnych zajęć. Rozmowa z przypadkowo spotkanym kolegą, zaprowadziła go w końcu na kurs licytatorski. Szybko okazało się, że ma talent. Postanowił więc uczynić z tego swój zawód i wreszcie zrealizować marzenie.

Pewnego wieczoru sam wziął udział w aukcji i szczęśliwym trafem wylicytował zęby, które kiedyś podobno należały do Marylin Monroe…Uznał, że będą dla niego idealne. Marzenie się spełniło. Po wizycie w gabinecie dentystycznym mógł rozpocząć nowe życie. Jak słusznie podejrzewacie to dopiero pierwszy z wielu szalonych pomysłów Szosy. Dalej jest tylko lepiej i jeszcze bardziej.

Szosa został specjalistą w swoim fachu. Wśród stosowanych przez niego metod licytacji były: hiperbole, parabole, alegorie, elipsy i koliste. Brzmi znajomo, prawda?

Sáncheza cechuje niebywały spryt, elokwencja i fantazja. Gdy dowiadujemy się, że jego sąsiadem był w dzieciństwie Márquez, wśród stryjów ma m.in.  Prousta, Joyce’a i Fuentesa przestaje nas to dziwić, podobnie jak pomysł, by sprzedać swoje stare, wadliwe i niekompletne uzębienie jako zęby sławnych postaci. Z zapartym tchem śledzimy rozwój akcji, przede wszystkim po to, by przekonać się, jak daleko jeszcze zostanie przesunięta granica absurdu i dokąd zaprowadzą Szosę jego śmiałe poczynania.

„Historia moich zębów” w całości jest zabawą literacką. Mnóstwo tu nawiązań do historii literatury, cytatów oraz wspomnianych już wcześniej nieprzypadkowo alegorii. Z pewnością jest to świetna rzecz dla wielbicieli zagadek humanistycznych, wychwytywania tropów. Często stosowany w literaturze iberoamerykańskiej realizm magiczny tutaj używany jest do woli. W związku z tym,  u niektórych, nie będących wielkimi fanami tego nurtu czytelników może pojawić się uczucie przesytu.

Autorka na 171 stronach udowodniła, że posiada niczym nieograniczoną wyobraźnię i fantazję , a także elokwencję oraz znakomitą umiejętność zabawy językiem. Dzięki temu zręcznie łączy style i gatunki. To, co na początku było atutem, czyniąc treść zabawną i błyskotliwą, pod koniec sprowadziło Luiselli na manowce. Wydaje się, że pisarka w ostatniej części zagubiła się w gąszczu swoich pomysłów. Sprawia to, że odbiorcy czują się równie zdezorientowani, a w konsekwencji znużeni całym tym bogactwem. Szkoda, ale to tylko potwierdza zasadę, że czasem mniej znaczy więcej.

„Historia moich zębów” to lektura idealna dla cierpliwych detektywów z dużym poczuciem humoru i dystansem do świata. Śmiertelnie poważne podejście do niej, już na starcie odbierze całą przyjemność z lektury.

Ocena: 7/10
V.Luiselli. „Historia moich zębów”, Wydawnictwo W.A.B. 2017.


*Dziękuję Wydawnictwu W.A.B. za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.gwfoksal.pl/

wtorek, 5 września 2017

Owocowy raj

Gdy opalenizna na skórze przypomina o niedawnych, pełnych słońca i relaksu chwilach, a za oknem goszczą jedynie szarość i chłód, trudno wrócić do codziennych obowiązków. Lekarstwem na to zawsze jest zaplanowanie kolejnej podróży i myśl, że za rok znowu będą wakacje… Jeśli nie możecie sobie pozwolić na szybki wyjazd, proponuje wybrać się na lekturową wycieczkę. Cel idealny: „W Jeżynowym Grodzie” Jill Barklem. Gwarantuje, że nie będziecie chcieli wracać!

Moją pierwszą myślą po przeczytaniu zaledwie kilku stron tego grubego tomu było: chcę się teleportować do Jeżynowego Grodu, natychmiast! Uczucie to wzrastało we mnie, wraz z postępami w lekturze i nie opuściło długo po jej zakończeniu. Nie sądziłam, że książka dla dzieci o przygodach uroczych myszek pochłonie mnie tak bardzo i wzbudzi tego rodzaju emocje. Nie zdarzyło mi się to bowiem od bardzo dawna. Wszystkich fanów ostrego pióra, ironii i poważnych tematów zapraszam do lektury innych tekstów. Tym razem zamierzam się wyłącznie zachwycać. W związku z tym będzie to recenzja monotonna, dla niektórych pewnie nudna i bezwartościowa pod względem krytycznym. Nic na to nie poradzę, mój jest ten kawałek papieru J.

Tytułowy Jeżynowy Gród to sielska, idylliczna kraina zamieszkiwana przez grupę myszek o wywołujących sympatię imionach i nazwiskach. I tak poznajemy rodziny państwa Żabuchów, Jabłuszko, lorda i lady Drewienko, Bazylego, Makóweczkę Bystrzycką, Derenia Mączniaka, Panią Chrupiskórkę, Koniczynkę i wiele innych cudownych stworzeń . Wszyscy oni pracują dla dobra społeczności, pełniąc w niej określoną funkcje. Pan Jabłuszko jest strażnikiem Składziku w Pniu, gdzie gromadzone są zapasy dla wszystkich, Mączniak, jak sugeruje przezwisko odpowiada za młyn. Bazyli opiekuje się piwnicami Składziku w Pniu. Poza pracą, mieszkańcy Grodu spędzają czas na wspólnej zabawie wśród łąk i lasów,  obchodzeniu ważnych świąt i przeżywaniu fascynujących przygód.


Na tom składa się osiem opowiadań. W pierwszej części poznajemy codzienność myszek wyznaczaną przez rytm pór roku. Wiosna to czas zabaw i pikników, latem uczestniczymy w ślubie Makóweczki Bystrzyckiej i Derenia Mączniaka, dzięki temu, przy okazji poznajemy ich miejsca pracy: młyn i mleczarnię. Jesień to czas gromadzenia zapasów na zimę. Zima to z kolei okazja do wspaniałego, wieńczącego rok Śnieżnego Balu.

W kolejnych czterech, powstałych w późniejszym czasie opowiadaniach, czytamy o przygodach myszek: górskiej wycieczce, przeprawie rzecznej, odkrywaniu zakamarków Pałacu pod Starym Dębem i pojawieniu się nowego pokolenia gryzoni. Tutaj możemy w pełni poznać charakter mieszkańców Jeżynowego Grodu.

Są to pracowite, empatyczne, wrażliwe, troskliwe, zaradne, pełne ciepła i miłości stworzenia. Gdy jedno z dzieci gubi się w ciemnym lesie wszyscy wspólnie wyruszają na poszukiwania, gdy ktoś potrzebuje pomocy natychmiast ją dostaje. Tu wszystkie przygody kończą się dobrze, nie ma złych, strasznych upiorów. To pozwala poczuć się bezpiecznie, rozgościć wśród mieszkańców bajkowej krainy i odetchnąć z ulgą.

Barklem udało się stworzyć idealny świat, do którego tęskni każdy z nas i, którego nie chce się opuszczać. Wspólnota, wsparcie, przyjaźń, empatia, wrażliwość, troska, uważność nie są tu jedynie pustymi hasłami, a oczywistością. Ogrom dobra i pozytywnych emocji, płynących z kart tej książki wzrusza i na długo ładuje baterie. Świat byłby odrobinę lepszym miejscem, gdyby każdy z nas miał w swoim otoczeniu taką myszkę i postarał się być nią dla innych.

„W Jeżynowym Grodzie” to pięknie wydany, opasały, bo liczący 248 stron tom. Na pierwsze polskie wydanie tego wspaniałego, pod każdym względem zbioru trzeba było czekać ponad trzydzieści lat. Na szczęście w końcu się pojawiło, a długi czas oczekiwania w pełni wynagradza znakomity przekład Katarzyny Szczepańskiej-Kowalczuk. Twarda oprawa i duży format sprawiają, że książka jest dość ciężka, co dla niektórych może stanowić pewną trudność w lekturze. Warto się poświęcić i przymknąć oko na te niedogodności, bo będzie to najsłodszy ciężar, jaki trzymaliście ostatnio w rękach. Dopełnienie estetycznego wydania stanowią gruby papier i duża czcionka użyta w tekście.

Osobną, wymagającą omówienia kwestią są ilustracje autorki. Piękne, pieczołowicie wykonane, niezwykle drobiazgowe. Wzbogacają historię, pozwalają dopowiedzieć sobie istotne szczegóły z życia myszek, pozwalają bez trudu przenieść się do Jeżynowego Grodu. Są niezwykle klimatyczne, starodawne w najlepszym tego słowa znaczeniu. Tworzą atmosferę książki. Doskonale współgrają z tekstem. Podobnie jak on, tchną ciepłem i spokojem. Są po prostu idealne.


Choć już dawno osiągnęłam pełnoletność i formalnie nie jestem dzieckiem to „W Jeżynowym Grodzie” wzbudziło we mnie właśnie czysto dziecięcy zachwyt. Lektura opowieści napisanych przez Barklem przywołała najlepsze wspomnienia z dzieciństwa i wywołała lawinę dobrych uczuć. W takim nastroju chciałabym pozostać i funkcjonować w tym „mysim” świecie już na stałe.

Jest to mądra, pełna dobra i radości książka dla dzieci. Tu nie liczą się efekty specjalne, skrajne emocje i eskalacja napięcia. Skoro powstają tego typu publikacje i ktoś je wydaje, na przekór obowiązującej modzie, jest nadzieja, że świat nie zwariował do końca i przyszłość najmłodszych rysuje się w jasnych kolorach. Oby tylko jak najwięcej osób ją przeczytało i dało się zaczarować atmosferze Jeżynowego Grodu. O to akurat jestem spokojna.

Ocena: 10/10
J.Barklem, „W Jeżynowym Grodzie”, Wydawnictwo Znak Emotikon 2017.

* Dziękuję Wydawnictwu Znak Emotikon za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.znak.com.pl/wydawnictwo-Znak-Emotikon

piątek, 1 września 2017

Tour de France

Co roku przed wakacjami, które właśnie dobiegły końca, w prasie kobiecej i innych mediach zaczyna się szaleństwo pt. „Czy jesteś gotowa na plażę”? „Bądź fit latem”. „Sezon bikini – czas start’. Z okładek spoglądają na nas photoshopowe ideały piękna, w kostiumach kąpielowych typu „nic”, a szpalty roją się od cudownych diet i ćwiczeń, które w krótkim czasie pozwolą na uzyskanie wymarzonej sylwetki. 

I jak tu nie wpaść w kompleksy, kiedy do lansowanych wzorców nam daleko i czujemy, że znacznie odbiegamy od obowiązującej normy? Doskonałą odtrutką na cały ten medialny szał jest świetna książka Clémentine Beauvais o przewrotnym tytule „Pasztety do boju!”. Nie tylko dla młodzieży.

W jednej ze szkól w Bourg-en-Bresse zostaje ogłoszony Facebookowy konkurs na najbrzydsze dziewczyny. Mało przyjemny tytuł Złotego, Srebrnego i Brązowego Paszteta otrzymują kolejno: Astrid, Hakima i Mireille. Nastolatki początkowo mają żal, czują się publicznie upokorzone. Dzięki inicjatywie Mireille szybko jednak postanawiają przekuć porażkę w działanie. Dziewczyny wyruszają na rowerową wyprawę do Paryża. Jej cel jest, trzeba przyznać ambitny i trudny do realizacji, ale do odważnych świat należy. Aby się utrzymać w czasie podróży, sprzedają okolicznym mieszkańcom własnoręcznie robione…paszteciki.

Te pyszne, złociste, chrupiące przekąski w trzech wariantach smakowych do wyboru szybko zyskały rzesze wielbicieli, a ich wykonawczyniom przyniosły niespodziewany rozgłos i zainteresowanie ze strony mediów, które pilnie śledziły i relacjonowały przebieg całej wycieczki. Dzięki temu Pasztety dostały doping i wsparcie tysięcy osób w całej Francji, a niefortunny tytuł, który otrzymały nabrał zupełnie nowego znaczenia.

Dziewczyny, którym w wyprawie towarzyszy jeżdżący na wózku inwalidzkim starszy brat Hakimy przeżywają liczne przygody, podziwiają piękno natury, nawiązują nowe znajomości, pokonują własne ograniczenia, a przy okazji gubią nadprogramowe kilogramy.

„Pasztety do boju” można odczytywać na wiele sposobów. Jako manifest feministyczny mówiący o sile kobiet, istocie solidarności, potrzebie akceptacji siebie na wielu poziomach i budowania poczucia własnej wartości w oderwaniu od wszelkich uwarunkowań fizycznych. Nie, nie jest to książka propagująca niezdrowy styl życia czy odżywiania. Jest tu mowa o tym, że ruch jest ważny, ale ma służyć przede wszystkim przyjemności i utrzymaniu ciała w dobrej kondycji, a nie być celem samym w sobie. Można odbierać ją jako książkę o ważnych wartościach: przyjaźni, lojalności, tolerancji. Można też po prostu jako propozycję przygodową, a nawet po części kulinarną J Dla każdego co innego może być tu najważniejsze.

Francuzi mają znakomitą umiejętność pisania o rzeczach trudnych, tabu w sposób lekki i zabawny. Udaje się to zarówno w kinematografii, jak i w literaturze. Tak też jest w przypadku „Pasztetów..” . Całość jest niezwykle mądra, ciepła, wzruszająca, a przede wszystkim właśnie – zabawna. Beauvais udało się zręcznie wpleść do historii kilka bardzo aktualnych zjawisk i problemów społecznych. Jednym z nich jest hejt, którego ofiarą może paść każdy z nas. A także obsesja na punkcie wyglądu i nieustanne ocenianie siebie nawzajem wyłącznie przez ten pryzmat. Wydaje się, że w czasach portali społecznościowych zjawiska te osiągnęły apogeum. Dorastająca młodzież często staje się obiektem tego typu działań, zwłaszcza wśród swoich rówieśników, którzy bywają wyjątkowo okrutni.

To nie jest książka wyłącznie dla młodzieży. Powinna się z nią zapoznać każda kobieta, dziewczyna i dziewczynka. Zwłaszcza, wszystkie te, które walczą z kompleksami, niskim poczuciem własnej wartości i wydaje im się, że tylko one mają TAKI problem. Gwarantuje, że jest to znakomite lekarstwo, w dodatku bez recepty i konieczności trucia organizmu medykamentami. Przeczytajcie koniecznie, przed kolejnymi wakacjami lub wyjazdem na urlop!

Ocena: 8/10
C. Beauvais „ Pasztety do boju!”, Wydawnictwo Dwie Siostry 2017.

*Dziękuję Wydawnictwu Dwie Siostry za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.wydawnictwodwiesiostry.pl/