niedziela, 30 grudnia 2012

Nieznane Zakopane


Gdyby przeprowadzić wśród ceprów sondę dotyczącą skojarzeń z zimową stolicą Polski większość z nas jednym tchem wymieni: Krupówki, Morskie Oko, oscypek, narciarze dorzucą do tego pewnie Kasprowy Wierch, Gubałówkę, a kierowcy znienawidzoną Zakopiankę. 

Jeśli dalej drążyć temat i zapytać o historię, czy ważne postaci związane z miastem, pewnie szybko okazałoby się, że nasza wiedza w temacie nie jest zbyt rozległa. 

Doskonałym pomysłem dla wszystkich chcących uzupełnić braki, poszerzyć posiadaną już wiedzę, bądź zobaczyć Zakopane z zupełnie innej strony będzie lektura książki „ Zakopane odkopane. Lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska” Pauliny Młynarskiej i Beaty Sabały-Zielińskiej.


Zakopane było i jest źródłem artystycznych inspiracji dla przebywających tu licznie twórców różnej maści. Przekonani o uzdrawiającym wpływie górskiego powietrza, pod wpływem pięknych widoków tworzyli i tworzą tam nadal wiersze, utwory literackie, piosenki, czy dzieła sztuki. Wydaje się, że legenda miejsca trwa w najlepsze. Świadczą o tym chociażby setki tysięcy turystów ciągnących rokrocznie w tym kierunku, by podziwiać piękne górskie widoki i odbyć obowiązkowy spacer najsłynniejszym zakopiańskim deptakiem. Legenda to jedno, a faktyczna wiedza drugie. Ta druga wśród osób mieszkających na nizinach bardzo często oparta jest na wielu mitach, nie mających związku z rzeczywistością i stereotypach dotyczących samych górali. Walkę o odarcie Zakopanego z tych nieścisłości i zmiany w sposobie jego postrzegania wśród ceprów podjęły dwie wymienione wyżej dziennikarki- góralka Sabała-Zielińska i ceperka kochająca Tatry-Młynarska. Wynikiem tej nizinno-wyżynnej współpracy jest pożyteczna, przyjemna w odbiorze książka, w której znajdziemy mnóstwo praktycznych, a zarazem interesujących informacji.


„Zakopane odkopane” to w gruncie rzeczy przewodnik turystyczny. Tym, co odróżnia go jednak od całej masy już dostępnych na rynku jest gawędziarski styl opowieści. Sprawia on, że tekst czyta się, jak wciągającą powieść, a fakty z historii miasta, których nie brakuje na stronach nie są jedynie zbiorem suchych dat i nazwisk. Wątek historyczny nie jest jednak dominujący w książce, choć oczywiście opowieść zaczyna się od tego, skąd się wzięło Zakopane? Dalej znajdziemy rozważania o architekturze, opis cech tzw. stylu zakopiańskiego stworzonego przez Witkiewicza ojca i dzisiejszy stosunek mieszkańców Podhala do tej chlubnej tradycji. Nie mogło również zabraknąć vademecum turysty, w którym autorki ostro wytykają wszystkie grzechy niedoświadczonych turystów wybierających się na wędrówki górskie. Jednym z największych wydaje się brak odpowiedniego obuwia i odzieży. Najbardziej jaskrawym przykładem głupoty „niedzielnych spacerowiczów”, wydaje się pomysł wchodzenia w klapkach, podkoszulku i kurtce jeansowej na Kasprowy Wierch. Znajdziemy tu również praktyczne wskazówki, jak postępować, aby być bezpiecznym w górach. Kolejne rozdziały dotyczą: zwierząt występujących w Tatrach, wiatru halnego, a także sportów zimowych, których uprawienie jest przecież głównym celem pielgrzymek Polaków do Zakopanego. Amatorzy białego szaleństwa dowiedzą się, gdzie i kiedy najlepiej zjeżdżać na nartach, uprawiać Ski-touring, a nawet wspinaczkę.

Wielbiciele spacerów po bardziej płaskim terenie również znajdą tu coś dla siebie. Przede wszystkim, czego absolutnie nie kupować na Krupówkach, opanowanych przez wyroby made in China, a na co warto zwrócić uwagę. Fani białego, często nietrzeźwego Misia dowiedzą się, dlaczego ma on białe futro. Do części praktycznej zalicza się w przewodniku bardzo przydatna baza hoteli, pensjonatów i kwater. Imprezowicze dowiedzą się, do których lokali warto zajrzeć i dlaczego obowiązkowym punktem powinna być wizyta w kawiarni Europejska i dancing w towarzystwie pana Rysia. Część rozrywkową uzupełniają informacje o tradycjach prawdziwie góralskiej muzyki i tańca. W tym wyczerpującym kompendium wiedzy nie mogło również zabraknąć rozdziału „Kuchnia”, która jest przecież istotnym elementem życia i tradycji. I w tym miejscu zostaną obalone mity dotyczące bogactwa kulinarnego tej części Polski. Coraz liczniejsi w naszym kraju amatorzy gotowania, przeczytają, dlaczego „Kuchenne rewolucje” na Podhalu nie mają szans na powodzenie. Panie lubiące modnie wyglądać dowiedzą się natomiast, gdzie zaopatrzyć się w oryginalne góralskie stroje i gdzie nabyć jedyne w swoim rodzaju futra.

Ci, którzy łakną bardziej pikantnych opowieści także powinni być usatysfakcjonowani, gdyż autorki poświęcają swoją uwagę również tematowi nierządu pod Tatrami oraz najskuteczniejszym metodom podrywu. Znalazło się też miejsce na opowieść o tym, dlaczego Ameryka przez wiele lat była dla górali ziemią obiecaną i, jak naprawdę wyglądały tam ich losy. Jest też nieco poważniejszy wątek o szukaniu śladów zakopiańskich Żydów.

Jeśli na podstawie wielokrotnie powtarzanych opinii uważacie, że domy góralskie budowane są z bali, pieśń „Góralu czy Ci nie żal” jest swoistym hymnem i ich ulubionym utworem, a „Oj maluśki, maluśki” najpiękniejszą góralską kolędą, lektura książki pokaże Wam, że jesteście w błędzie.

„Zakopane odkopane” to bardzo wartościowa lektura. Napisana z lekkością, swadą i dużym poczuciem humoru, a przy tym przekazująca dużą ilość cennych wiadomości. Dziennikarkom udało się połączyć szacunek i sympatię do miasta ze zdrowym dystansem. Na szczęście, więc próżno szukać tu zadęcia w tonie i przekonania o tym, że miasto jest absolutnym pępkiem świata. I Zielińska i Młynarska zresztą zgodnie przyznają, że ich miłość do tego wyjątkowego miejsca nie jest ślepa. Widzą mankamenty i nie boją się ich otwarcie krytykować, co stanowi dodatkową wartość tekstu.

Dla tych, którzy znają Zakopane lektura z pewnością będzie okazją do odkrycia nowych szlaków wędrówek i podążenia nimi przy okazji następnych wizyt. Ci zaś, którzy do stolicy Tatr wybierają się po raz pierwszy obowiązkowo powinni spakować ją do plecaka, gdyż wiedza tam zawarta pozwoli na uniknięcie błędów i skupieniu się na tym, co naprawdę warte jest zobaczenia.

Ocena 7/10
P. Młynarska, B. Sabała-Zielińska, „Zakopane odkopane. Lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska”, Wydawnictwo Pascal 2012.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Sekretne życie miasta


Pierwsza powieść J.K. Rowling dla dorosłych pt. „Trafny wybór” pokazuje, że sukces „Harry'ego Pottera” nie był jedynie dziełem przypadku i doskonałej kampanii promocyjnej. 

Okazuje się, że autorka radzi sobie świetnie nie tylko z opisywaniem magicznego świata, ale potrafi również stworzyć wciągającą historię z wyrazistymi postaciami, osadzoną w realiach „prawdziwego” życia, jak najdalszą od czarodziejskich krain.


Na wstępie muszę napisać, że nie jestem fanką książek o przygodach młodego czarodzieja. Szczerze mówiąc miałam spory problem z przebrnięciem przez pierwszy tom. Świat Hogwartu nie zafascynował mnie na tyle, abym chciała zagościć w nim na dłużej. Wielokrotnie jednak zastanawiałam się nad zjawiskiem potteromanii, która w pewnym momencie ogarnęła nie tylko dzieci i młodych ludzi, ale także tych o wiele starszych, wydawałoby się poważniejszych i bardziej doświadczonych czytelniczo. Wieść o wydaniu przez Rowling powieści dla dorosłych przyjęłam z odrobiną sceptycyzmu, ale też dużą dozą ciekawości, czy i jak pisarka poradzi sobie w tej materii. Ostatecznie sięgnęłam po książkę zachęcona dodatkowo kilkoma dobrymi lub bardzo dobrymi recenzjami. Dziś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że był to dobry wybór lektury.


Z pozoru prosta historia rozpoczyna się w momencie, gdy w dość sennym angielskim miasteczku Pagford nagle umiera jeden z członków Rady Gminy Barry Fairbrother. Po krótkotrwałym okresie szoku i współczucia dla wdowy w miasteczku wybucha bezpardonowa walka o tzw. tymczasowy wakat w Radzie, który pozostał po zmarłym. Ujawnia się też zadawniony konflikt o przynależność do miasta peryferyjnego, ubogiego osiedla Fields, zamieszkałego w większości przez osoby z marginesu społecznego. Mieszkańcy dzielą się na dwa obozy. Jedna grupa podziela stanowisko zmarłego urzędnika, na czele drugiej zaś stoi jego najbardziej zagorzały przeciwnik Howard Mollison- właściciel dobrze prosperującego sklepu spożywczego, będącego jednocześnie miejskim centrum plotek z życia mieszkańców. Wszyscy, łącznie z młodzieżą, zobligowani są do zajęcia właściwego stanowiska i włączenia się do wyścigu w słusznej przecież sprawie.

Rowling obnaża ciemne strony ludzkiej natury, punktuje słabości i pokazuje, że w walce o władzę nie ma świętości, wszystkie chwyty rzeczywiście są dozwolone. Natomiast pojęcie winy i niewinności praktycznie nie istnieje, bo w gruncie rzeczy każdy ma grzeszne tajemnice, które za wszelką cenę chciałby ukryć przed otoczeniem. Można się pokusić o stwierdzenie, że „Trafny wybór” jest w jakimś stopniu książką zaangażowaną politycznie, bo autorka dość wyraźnie daje do zrozumienia, po której stronie się opowiada.

Ogromnym atutem powieści są świetnie narysowane portrety bohaterów oraz błyskotliwe, niepozbawione czarnego humoru dialogi. Wszystko to sprawia, że prostą w założeniu opowieść czyta się jednym tchem i nie można się od niej oderwać do zakończenia lektury. Świetnym pomysłem było też uczynienie miasta bohaterem zbiorowym. Pokazało to, bowiem, że pisarka naprawdę ma talent, gdyż panowanie nad przeplatającymi się losami 20 bohaterów wcale nie jest proste, a jej ta sztuka udała się znakomicie. Podobno stacja BBC już szykuje się do nakręcenia serialu na podstawie tej książki. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie to murowany hit i już w głowie kompletuję swoją obsadę marzeń, nie mogąc doczekać się pierwszego odcinka.

„Trafny wybór” zasługuje na uznanie z jeszcze jednego powodu. Rowling, która spokojnie mogłaby odcinać kupony od sławy, pisząc 10 kolejnych części „Harry'ego Pottera” odważyła się na totalne odcięcie od swojej dotychczasowej twórczości i napisała bardzo pesymistyczną w wymowie, pozbawioną lukrowanych wizji i oczywistych rozstrzygnięć powieść. Choć był to ryzykowny krok to wydaje mi się, że dzięki temu posunięciu autorka wygrała rzeszę nowych czytelników. Znajdą się pewnie sceptycy, którzy i tak sklasyfikują książkę, jako czytadło. Moim zdaniem „Trafny wybór” jest jednak przykładem na to, że powieść popularna nie musi być o niczym i można zawrzeć tam również głębsze refleksje. Pewnie wielu z Was znajdzie jutro tę książkę pod choinką. Mam nadzieję, że okaże się ona trafionym prezentem, a lektura sprawi dużo przyjemności w tym wyjątkowym czasie.
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!
Ocena: 8/10
J.K.Rowling, „Trafny wybór”, Znak 2012.


sobota, 15 grudnia 2012

Opowieści dziwnej treści



Tegoroczna literacka Nagroda Nobla (dla Mo Yana) jak zwykle była zaskoczeniem dla wielu i podzieliła środowisko literackie, wzbudzając pewne kontrowersje. 

Na rynku niedawno ukazały się wznowienia dwóch książek autora wydanych w Polsce przez wydawnictwo W.A.B. Jedną z nich jest „Kraina wódki”, którą omówię szerzej, druga to „Obfite piersi, pełne biodra”. 

Możemy sami przekonać się, czy werdykt Akademii tym razem był słuszny. Książka z całą pewnością zadowoli wytrawnych czytelników i smakoszy literatury. Obawiam się, że ci mniej obeznani będą musieli wspomóc się przy lekturze tytułową wódką bądź winem, najlepiej… małpim.


Pisarz naprawdę nazywa się Guan Moye, a jego pseudonim oznacza „Ten, który nie mówi”. Urodził się w 1956 roku w Chinach. Jako dwudziestolatek wstąpił do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, gdzie pełnił liczne funkcje. Studiował również na wydziale literatury w Wyższej Szkole Artystycznej. Jest autorem siedmiu powieści, w tym „Klanu czerwonego sorga”, na podstawie której nakręcono film nagrodzony w 1988 roku Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie.


„Kraina wódki” rozgrywa się w dwóch planach równolegle. Na pierwszym umieszczona została historia śledczego Ding Gou’era, który pewnego dnia zostaje wysłany do Alkoholandii w celu przeprowadzenia śledztwa dotyczącego stosowania praktyk kanibalistycznych przez przedstawicieli najwyższych władz państwowych. W czasie podróży do tej surrealistycznej krainy Gou’er spotyka całą galerię barwnych postaci. Wśród nich są między innymi kobieta-kierowca, która zawładnie jego sercem i umysłem, karzeł i chłopiec-demon. Cała wizyta jest mocno zakropiona najlepszymi trunkami regionu i doprawiona niezwykłymi kulinariami, którymi gospodarze pragną się pochwalić przed swym szanownym gościem. Równolegle do tej kryminalnej opowieści czytamy korespondencję Li Yidou – doktora alkohologii, początkującego adepta literatury do uznanego już pisarza Mo Yana. Yidou wymienia z nim uwagi na temat sztuki pisarskiej, a ponadto przesyła do oceny swoje opowiadania. Dzięki nim poznajemy od kulis Uniwersytet Gorzelnictwa, Akademię Kulinarną i jej największy sekret – recepturę przyrządzania mięsnych dzieci. Listy są uzupełnieniem dochodzenia prowadzonego przez Gou’era i znacząco wpływają na jego wynik.

Trudno jednym zdaniem powiedzieć, o czym naprawdę jest ta książka. W pierwszej chwili przychodzi bowiem na myśl, że jest to typowy przykład literatury eksperymentalnej będącej kolażem różnorodnych, pozornie niedających się ze sobą połączyć gatunków. Romans chodzi tu pod rękę z kryminałem i satyrą. Baśnie spotykają się z ludowymi podaniami, a alegoria co krok miesza się z realizmem. Mo Yan nawiązuje do tradycji powieści postmodernistycznej i dzieł największych mistrzów literatury. Sięgając głębiej do wymowy ideologicznej, można stwierdzić, że „Kraina wódki” jest wyrazistym, krytycznym portretem zbiorowym społeczeństwa chińskiego. Taka sugestia została zresztą wyrażona przez autora w zdaniu zamieszczonym na okładce: „Prawda o Chinach nie jest elegancka”. Po lekturze trudno się z tą opinią nie zgodzić. W warstwie językowej mamy do czynienia z podobnym melanżem. Autor płynnie przechodzi od ostrej, ciętej, niepozbawionej wulgaryzmów mowy do misternych, lirycznych, momentami wręcz poetyckich fraz.

„Kraina wódki” nie jest tekstem łatwym ani oczywistym. Takim, który zaraz po lekturze wzbudza zachwyt i przekonanie, że ma się do czynienia z czymś wybitnym. Wręcz przeciwnie. Książka ta w wielu miejscach drażni, męczy i nuży. Kilkakrotnie miałam ochotę ją odłożyć i znaleźć coś przyjemniejszego w odbiorze. Dla czytelników nieznających wszystkich nawiązań do historii literatury, bez choćby ogólnej wiedzy na temat sytuacji polityczno-społecznej Chin, będzie to jedynie zbiór mocno „odjechanych” fantasmagorii mało znanego w Polsce pisarza. Powieść ma jednak dwie najważniejsze zalety: budzi ciekawość i nie pozwala o sobie zapomnieć. Myślę więc, że osobom rozmiłowanym w literaturze nie potrzeba większej zachęty. „Kraina wódki” zyskuje bowiem przy bliższym poznaniu. Być może wymaga od czytającego dłuższych i głębszych przemyśleń, ale z całą pewnością warto się w niej zanurzyć.


Ocena: 7/10
M. Yan, „Kraina wódki”, Wydawnictwo W.A.B. 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B. https://www.wab.com.pl/?autor=287



czwartek, 6 grudnia 2012

Kawiarniany szlak



Niedawno na rynku wydawniczym ukazała się książka Krzysztofa Jakubowskiego „Kawa i ciastko o każdej porze”. Wydaje się, że jest to kompozycja idealna dla wielbicieli historii, łakoci, a przede wszystkim Krakowa. Lektura, owszem, pobudza apetyt na kawę i ciastko, ale niestety nie zaspokaja go w pełni.


Autor jest publicystą, samorządowcem i popularyzatorem historii dawnej stolicy Polski. Na swoim koncie ma m.in. publikacje „Kraków na starych widokówkach” oraz „Przy stoliku, czyli o najstarszych krakowskich kawiarniach”. Brał czynny udział w tworzeniu „Encyklopedii Krakowa” i „Spacerownika krakowskiego”.


„Kawa i ciastko o każdej porze” opisuje dzieje krakowskich kawiarni, cukierni i palarni kawy z zachowaniem porządku chronologicznego. Historia zaczyna się więc w momencie pojawienia się i rozpowszechnienia na ziemiach polskich kawy. Jak przystało na rzetelne opracowanie historyczne, w tekście roi się od dat i nazwisk. Nie sposób oczywiście wymieniać tu wszystkich. Warto jednak wspomnieć kilka istotnych nazwisk. Gottlieb Cypcer – właściciel pierwszej kawiarni w mieście, Jan Michalik – twórca i właściciel słynnej do dziś Jamy Michalikowej, Ferdynand Turliński – właściciel pierwszej kawiarni artystycznej. Nie można również zapomnieć o znanych rodach cukierników i właścicieli kawiarni, tj. Wielandach czy Winterach. Jakubowski dokładnie opisuje przechodzenie każdej kawiarni z rąk do rąk, zmiany właścicieli, a także architekturę kamienic, w których się mieściły i wystrój wnętrz. Książka jest więc idealnym przewodnikiem dla wszystkich wielbicieli spacerów i wycieczek śladami historii. Można ją bowiem porównać ze stanem obecnym, gdyż dziennikarz w większości przypadków podaje informacje o tym, co dziś mieści się pod opisywanym adresem. Uwzględnione są też wszystkie zmiany historyczno-polityczno-społeczne, które miały ogromny wpływ na rozwój bądź stagnację tzw. kawiarnianego życia. Z książki dowiemy się gdzie, według ówczesnej opinii publicznej, podawano najlepszą kawę lub ciasta, kiedy i gdzie pojawiły się w Krakowie pierwsze pączki, jakie osobistości bywały w lokalach artystycznych oraz co stanowiło ulubione towarzyskie rozrywki.

Publikacja jest estetycznie wydana. Zawiera niezwykle bogaty materiał fotograficzny, co jest jej dużym atutem. Jeśli chodzi o tekst, to niestety opisy poszczególnych lokali są dość powierzchowne. Zwłaszcza na początku są to właściwie krótkie notki opisujące jedynie zmienne koleje własności lokalu, jego wnętrze oraz stan obecny.

„Kawa i ciastko o każdej porze” to właściwie bardziej przewodnik historyczny, który spokojnie mógłby nosić tytuł „Poczet cukierników krakowskich”. W tekście zabrakło mi rozbudowania wątku będącego sednem istnienia każdej cukierni lub kawiarni, czyli tytułowego ciastka i kawy. Nie znajdziemy tu obszernych opisów menu danego lokalu, jego specjalności, stałych bywalców oraz barwnych anegdot związanych z prowadzonym tam, bujnym przecież życiem towarzyskim. Łasuchy muszą się zadowolić pojedynczymi, umieszczonymi u dołu strony starymi recepturami, np. na bordurkę z czekoladą, cytrynówkę, czy tort Sachera. Trzymając się słodkich metafor, należałoby powiedzieć, że książka jest pysznym ciastem czekoladowym, do którego niedbały cukiernik dodał sztuczny olejek pomarańczowy, psując tym samym jego smak. Lektura z pewnością pobudzi wasze kubki smakowe i sprawi, że zechcecie odwiedzić Kraków, ale raczej nie pozwoli najeść się do syta. A szkoda.



Ocena 6/10
K. Jakubowski, „Kawa i ciastko o każdej porze. Historia krakowskich kawiarni i cukierni.” Wydawnictwo Agora 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora

czwartek, 29 listopada 2012

Felietonowe rozważania życiowe

Jan Nowicki jest aktorem o bogatym dorobku filmowym i teatralnym. Szeroka widownia kojarzy go jednak przede wszystkim z rolą Wielkiego Szu w z filmu Sylwestra Chęcińskiego. 

Nie wszyscy wiedzą jednak, że ma on obok swojego fachu drugą równorzędną pasję, którą jest pisanie. Ci, którzy są ciekawi, jak Nowicki radzi sobie na tym polu mogą sięgnąć po wydaną niedawno książkę „Mężczyzna i one”, będącą zbiorem felietonów publikowanych w „Zwierciadle”, „Gazecie Krakowskiej i „Wróżce”.

Na pierwszą część książki składają się cykliczne rozmowy autora z Katarzyną Zimmerer, przeprowadzane dla miesięcznika „Zwierciadło”. Nowicki w charakterystyczny dla siebie, pełen ironii i dystansu, ale również błyskotliwy i momentami rozbrajająco szczery sposób odpowiada m.in. na pytania o wieczną miłość, pierwsze zdziwienie, przepis na miłość szczęśliwą, ideał kobiety, dlaczego mężczyźni odchodzą. Druga część to odpowiedzi na listy czytelniczek czasopisma, gdzie Nowicki musiał zmierzyć się z równie filozoficznymi pytaniami, jak np. takie: czy na pewno kocha życie, co myśli o kobietach, które odeszły, do jakiego wieku kobieta jest kobietą, czy można kochać dwóch mężczyzn na raz? I tutaj autor posługuje się swą najcenniejszą bronią – ciętym dowcipem. Bardzo dobrze, bo obawiam się, że gdyby na wszystkie te pytania odpowiedział ze śmiertelną powagą, lektura byłaby ciężkostrawna. Dalszą część tomu stanowią felietony drukowane w „Gazecie Krakowskiej”. Przeczytamy w nich komentarze do różnych ówczesnych wydarzeń, kilka obserwacji z planu filmu „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta, ostre chwilami oceny i sądy na temat jakości polskiego kina i środowiska show-biznesu. Obok publicystycznych wypowiedzi pojawia się też nieco bardziej refleksyjna, melancholijna nuta. Nowicki bowiem sporo uwagi i miejsca poświęca tematom przemijania, śmierci. Wspomina zmarłych przyjaciół, wraca myślami do czasów dzieciństwa, młodości, rodzinnego domu.

„Mężczyzna i one” nie jest być może książką wybitną, ale nie takie też było założenie zawartych w niej tekstów. Nowicki nie sili się na przeintelektualizowane rozważania. Pisze wyłącznie o tym, co mu bliskie i o tym, na czym według opinii wielu osób zna się jak nikt inny – kobietach i zawiłych relacjach damsko-męskich. Felietony przepełnione są życiową mądrością i bogatym doświadczeniem autora. Odbijają się w nich również wszystkie cechy charakterystyczne artysty: specyficzny ogląd świata, a także ironia, dystans do rzeczywistości i błyskotliwe poczucie humoru. Lektura będzie więc idealna dla wszystkich, którzy posiadają podobne zalety, chcieliby się nimi zarazić z powodu chwilowego deficytu lub po prostu szukają mądrej rozrywki na wieczór.

Ocena: 6/10
J. Nowicki, "Mężczyzna i one", Wydawnictwo Agora&Bellona 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/MIOM/pr/-mezczyzna-i-one--jan-nowicki.html?param=sklep_best_10

sobota, 24 listopada 2012

Niespełniony sen


Książka „Byłem ziemniaczanym oligarchą” Johna Mole’a na początku zapowiada się, jako opis klasycznego american dream wiodącego od pucybuta do milionera. 

I faktycznie mogłaby nim być, gdyby nie fakt, że w Rosji takie sny o potędze są dużo trudniejsze w realizacji, bo diabeł jak zwykle tkwi w urzędniczych szczegółach.


Autora poznajemy w momencie, gdy znajduje się na przysłowiowym rozstaju dróg. Właśnie zrezygnował ze stabilnej posady w banku na rzecz marzenia o byciu pisarzem. Wszystkie wysłane teksty spotykają się jednak z odmową wydawców. Jego sytuacja finansowa nie przedstawia się ciekawie. W wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności trafia na spotkanie biznesowe, gdzie poznaję Rosjanina-Miszę, który zaprasza go do swojego kraju na cykl wykładów. Pewnego dnia, podczas wizyty w nielubianej saunie wpada na genialny, jak się wydaje pomysł. Postanawia podbić wschodni rynek, zakładając sieć restauracji z pieczonymi ziemniakami, wzorowanych na brytyjskich Jackets. Uważa, że skoro Rosja jest jednym z największych producentów ziemniaków idea będzie prosta w realizacji, a do tego przyniesie szybki i duży zysk. Podekscytowany tą wizją, w charakterystycznym dla siebie stylu ogłasza rodzinie, że szykuje się „Coś wielkiego” i czym prędzej zabiera do działania.


Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Wokół Johna szybko pojawia się grupa „wpływowych” znajomych o szerokich kontaktach, którzy są gotowi uruchomić je w każdej chwili, byle tylko przyczynić się do osiągnięcia celu. Są wśród nich m.in. Oleg i jego żona. Jest też dotacja z funduszu Know-How. Sam pomysłodawca udaje się natomiast w podróż na poszukiwanie ziemniaka idealnego. W tym miejscu już zaczynają się schody i niekończąca się opowieść o absurdach rosyjskiej rzeczywistości. Nagle okazuje się, bowiem, że w kraju jednego z największych wytwórców ziemniaków praktycznie żaden gatunek nie nadaje się na sprzedaż, osoby, które miały pomóc znikają nagle w niewyjaśnionych okolicznościach, a załatwienie najprostszej sprawy urzędowej wymaga ogromnych łapówek.

„Byłem ziemniaczanym oligarchą” to przede wszystkim opowieść o spotkaniach z całą galerią barwnych postaci. Choć autor przez cały czas nie traci z oczu swego głównego celu w drodze do niego zdarzają mu się nieoczekiwane przygody i intratne propozycje zawodowe, jak np. ta o sprzedaży na szeroką skalę maści z rogów górskich jelonków, czy sera dla Pizzy Hut. Ze spotkań z byłą baletnicą, rybakiem, „leśnymi” rabusiami, grupą zagorzałych fanów Tolkiena, czy starym naukowcem Mole wyciąga natomiast nie zawsze wesołe wnioski na temat mentalności rosyjskiego społeczeństwa.

W tym miejscu nie sposób nie porównać „Oligarchy” do wydanego niedawno, zresztą również przez wydawnictwo Carta Blanca „Ruskiego ekstrema” Borisa Reitschustera. Choć obaj panowie mają bardzo podobne obserwacje na temat mentalności Rosjan, absurdów ich codzienności oraz zacofania cywilizacyjnego to różni ich jednak nieco styl wypowiedzi. U Mole’a również jest zabawnie ton wypowiedzi jest jednak poważniejszy. W wypowiedziach autora można wyczuć pewien dystans emocjonalny względem spotkanych osób. Momentami brakuje w nich ciepła i wyrozumiałości, których u Reitschustera jest aż w nadmiarze. Może wynika to z faktu, że poważny biznes jest poważną sprawą i nie ma w nim miejsca na sentymenty, a na tym aspekcie rosyjskiej rzeczywistości autor skupia się przede wszystkim.

Książka ma nieco mylący tytuł i okładkę. Uprzedzam, więc, że łowcy kulinarnych doznań mogą poczuć się oszukani. Być może lektura „Byłem ziemniaczanym oligarchą” będzie dobrą wprawką dla tych, którzy faktycznie chcą odwiedzić ten kraj. Z całą pewnością jest tańsza niż bilet lotniczy do Moskwy, a może oszczędzić bolesnego zderzenia z rzeczywistością wszystkim, którzy mają w głowach wizję romantycznej Rosji.

Ocena: 5/10
J. Mole, „Byłem ziemniaczanym oligarchą”, Carta Blanca 2012.
* Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Carta Blanca http://www.cartablanca.pl/produkty/307/bylem-ziemniaczanym-oligarcha-jak-prowadzic-biznes-w-rosji-i-nie-zwariowac




poniedziałek, 19 listopada 2012

Pod prąd


Marek Nowakowski w swej opublikowanej niedawno autobiografii literackiej pt. „Pióro” opisuje niełatwe koleje pisarskiego losu w okresie PRL-u, najważniejsze zawodowo spotkania oraz bujne życie towarzyskie w tamtym czasie. Odkrywa przy tym często zupełnie nieznane oblicza tuzów literatury polskiej.


Autor urodził się w 1935 r., wychował w podwarszawskich Włochach, co wywarło wpływ na całą jego późniejszą twórczość. Debiutował w 1957 r. opowiadaniem „Kwadratowy”, opublikowanym na łamach „Nowej Kultury”. Jest autorem m.in. zbiorów opowiadań „Ten stary złodziej” oraz „Benek Kwiaciarz”, powieści „Trampolina”, czy „Raportu o stanie wojennym”, a także twórcą scenariuszy do filmów „Meta”, „Przystań”, „Siedem czerwonych róż”.


„Pióro” jest przede wszystkim zapisem pisarskiej drogi, która rozpoczęła się w redakcji czasopisma „Współczesność” oraz ważnych literacko spotkań, m.in. z Jarosławem Iwaszkiewiczem, Zbigniewem Herbertem, Stanisławem Grochowiakiem, czy Mironem Białoszewskim. Pisarz kreśli niezwykle barwne portrety tych postaci. Do najważniejszych przyjaźni w środowisku zalicza jednak te z krytykiem literackim Wilhelmem Machem, czy Andrzejem Brychtem. Opisuje również liczne spotkania towarzyskie, które odbywały się na szlaku od Czytelnika do SPATiF-u oraz w mieszkaniach artystów. Pisze też nieco o trudnych relacjach z rodzicami, którzy na początku nie mogli mu wybaczyć rezygnacji ze studiów i „porządnego” zawodu prawnika.

Nowakowski bardzo wiele uwagi poświęca podkreśleniu swojej odrębności, która ujawniła się już na samym początku zawodowej drogi. Miała ona związek przede wszystkim z pochodzeniem i utrzymywaniem kontaktów z grupą z rodzinnych Włoch. Właśnie to pochodzenie sprawiło, że autor czuł się obco w środowisku wybitnych, uznanych już twórców i początkowo był przez nich traktowany jak naturszczyk. Tak poruszałem się po omacku. Pociągające znajomości, zwierzenia, osobistości z nieznanych dotąd wysokich sfer dawały bogatą pożywkę dla rozważań. Trudno było to uporządkować i zachować dystans. (...) Wracałem do ludzi z podwarszawskich Włoch, Woli, Ochoty, Pragi, murarzy, krawców, szewców, waluciarzy, złodziejaszków, urzędników, dziwaków, niebieskich ptaków, nieudaczników. Byli bliscy, najbliżsi. Wśród nich czułem, że mam busolę. To moje umocowanie powodowało potrzebę pisania. Z tych ludzi lepiłem swój teatr. Było to przeświadczenie intuicyjne, kręta droga pełna zapadlisk, nieraz się gubiłem. Ale trzymałem się jej uparcie.
Dzięki takim twórczym inspiracjom autor zyskał miano twórcy realizmu peryferyjnego. Jego odrębność podkreślała też absolutna niechęć do stabilizacji rozumianej jako posiadanie redakcyjnego etatu. Nie pociągała mnie wcale droga zawodowego literata. Widziałem ile kryje się w tym ograniczeń dla wolnej twórczości. Jak łatwo można się zamienić w wypalonego wyrobnika piszącego na zadane tematy... Przyszłość była niejasna, niepewna, ale ekscytująca. W przeciwieństwie do niektórych swoich kolegów, był przeciwnikiem dopuszczania polityki do twórczości. Nie przywiązywał dużej wagi do spraw materialnych. Zdecydowanie wolał pozostać na uboczu, zachować dystans i pozostać wiernym swoim korzeniom.

„Pióro” to lektura melancholijna, idealna dla tych, którzy lubią wracać do przeszłości bądź poznawać nieistniejące, zapomniane już dziś miejsca i porównywać je do teraźniejszości. Wszyscy zafascynowani historią literatury polskiej również będą zachwyceni, bo książka daje szansę poznania prywatnego, towarzyskiego oblicza znanych pisarzy. Przez brak rozdziałów tę literacką autobiografię można uznać za monolog. Myślę, że ich wprowadzenie, a co za tym idzie – usystematyzowanie treści, nieco ułatwiłoby czytanie.

Ocena 7/10

M. Nowakowski, "Pióro. Autobiografia literacka", Iskry 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Iskry http://www.iskry.com.pl/.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Punk w pigułce




Żywa legenda, ojciec punk rocka. W Polsce jest stosunkowo niewielu muzyków, którzy zasługują na te wzniosłe określenia. Jednym z nich jest niewątpliwie Robert Brylewski – współzałożyciel zespołów Brygada Kryzys, Armia, Izrael. 

Jeśli zastanawiacie się, po którą z wręcz zalewających ostatnio rynek wydawniczy biografii muzyków naprawdę warto sięgnąć, „Kryzys w Babilonie” powinien znaleźć się w czołówce listy.


Brylewski nie popełnił podstawowego błędu niektórych osób z branży, mających ambicje, by przy wydatnej pomocy rozmaitych, nieujawnionych oczywiście redaktorów być jedynymi autorami własnej autobiografii. On postanowił „oddać się” w ręce doświadczonego dziennikarza Rafała Księżyka, odbyć z nim kilkanaście rozmów, które w sumie złożyły się na tzw. wywiad-rzekę. Było to bardzo dobre posunięcie, gdyż pokaźnych rozmiarów tom (540 stron) czyta się znakomicie.


Księżyk prowadzi nas po nitce do kłębka. W ten sposób dowiadujemy się o dzieciństwie muzyka, które spędził w Koszęcinie, rodzicach występujących w zespole Śląsk, latach szkolnych, organizowaniu pierwszych zespołów. Dalsza część to przede wszystkim historia powstania Brygady Kryzys, geneza najważniejszych utworów i płyt, pierwszych koncertów, zawiązywania przyjaźni i kontaktów w środowisku muzycznym. Przede wszystkim tej, , jednej z najważniejszych, z Tomkiem Lipińskim. Analogiczne zagadnienia pojawiają się w przypadku kolejnych zespołów – Armia oraz Izrael.

„Kryzys w Babilonie” jest poświęcony niemal wyłącznie muzyce, ale wpleciona jest tu również historia Polski. Siłą rzeczy pojawiają się pytania o stan wojenny, kontakty z cenzurą, czy stosunek do Solidarności. Brylewski nie jest jednak tak surowy w ocenach, jak można się spodziewać. Widać też, że nie odczuwa zupełnie potrzeby uprawiania tzw. prywaty. Kiedy wspomina o rodzinie, robi to w kontekście swojej muzycznej drogi i wydaje się, że ani na moment nie zapomina o głównym temacie książki. Zawiedzeni będą więc łowcy skandali, bo choć oczywiście pojawiają się tu opowieści o narkotykowych przygodach, czy pokoncertowych ekscesach, bez których pewnie nie byłoby punk rocka, to wszystko podane jest z umiarem. Nie ma tu również agresji i jadu w ocenie poczynań kolegów z branży, co jest rzadko spotykane w tym środowisku i tego rodzaju publikacjach. Pojawia się dość krytyczna ocena dzisiejszej sytuacji na polskim rynku muzycznym, ale ona także wypowiedziana jest z pewnym dystansem, z pozycji człowieka, który wie, co osiągnął.

Domyślam się, że fani punk rocka od dawna mają tę książkę na swojej półce i traktują ją niemal jak biblię. Ci, którzy słuchają na co dzień innych gatunków muzyki, ale są otwarci na odmienne doznania i po prostu lubią wiedzieć więcej, również spokojnie mogą po nią sięgnąć. Publikacja może być swego rodzaju encyklopedią muzyczną, a lektura sprawi dużo więcej przyjemności niż wertowanie tych w tradycyjnej formie. Dopełnieniem są tu liczne fotografie, kalendarium, dyskografia i filmografia. Fantastycznie jest czytać autobiografię, w której muzyka jest główną pasją i treścią, a co najważniejsze – nie przysłoniły jej być może bardziej medialne, dochodowe tematy.


Ocena 8/10
R. Brylewski, "Kryzys w Babilonie" rozm. Rafał Księżyk.Wydawnictwo Literackie 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/


czwartek, 8 listopada 2012

Trudna miłość


Boris Reitschuster, niemiecki dziennikarz na stałe mieszkający w „Rosji”, w swej książce „Ruski ekstrem” bezlitośnie obnaża wszystkie wady tego społeczeństwa i niedoskonałości systemu politycznego. 

Dawka poczucia humoru, dystansu i czułości w tekstach jest tak duża, że zbiór można traktować jako oryginalne wyznanie miłości dla tego specyficznego, nieodgadnionego kraju. 

W każdym długotrwałym związku zdarzają się jednak kryzysy, dlatego znajdziemy tu również kilka boleśnie celnych refleksji natury ogólnej.

Książka jest zbiorem krótkich felietonów omawiających różne sfery życia Rosjan. I tak w każdej z siedmiu części znajdziemy z życia wzięte opowieści na temat: stosunków sąsiedzkich w blokach, savoir-vivre, sztuki podrywu po rosyjsku, koszmarów biurokracji, kultury jazdy, życia towarzyskiego oraz „kraju kulejącego serwisu”.

Gdyby nie fakt, że autor mieszka w Rosji od wielu lat, można by uznać, że mamy do czynienia ze scenariuszem kolejnego filmu Monty Pythona. Skala absurdu zdarzeń niejednokrotnie przekracza wszelkie granice. Prawda o rosyjskiej codzienności jest niestety smutna. Na porządku dziennym jest inwigilacja w blokach, łapówki dawane za najdrobniejszą, wydawałoby się naturalną czynność. Władza cały czas reguluje życie mieszkańców, np. przesuwając na piątek święta, które wypadają w niedzielę. Przepisy ruchu drogowego istnieją tylko w teorii, bo w praktyce każdy stosuje własne, w zależności od tzw. potrzeby chwili. Mimo rozwoju cywilizacyjnego, emancypacja kobiet w Rosji cały czas wydaje się być jedynie „wymysłem Zachodu”. „Wielu rosyjskich mężczyzn równouprawnienie uważa za zaraźliwe choróbsko, a małżeństwo nie za związek kochających się osób, lecz sposób na dożywotni pełny wikt…” – takich cytatów można mnożyć bez liku.

„Ruskiego ekstrema” spokojnie można traktować jako poradnik sztuki przetrwania w Rosji. Dla Polaków niektóre z opisywanych sytuacji czy zwyczajów znane są z własnego podwórka, dlatego dziwią i zarazem śmieszą nieco mniej. Boris Reitschuster jako poukładany Niemiec przyznaje, że zaraz po przyjeździe do nowego kraju przeżył szok, obserwując zachowania społeczne. Pisze również o tym, że nauczenie się niektórych i przyjęcie do wiadomości jako obowiązującą normę zajęło mu sporo czasu.

Książka napisana jest z ogromnym poczuciem humoru, dystansem, a przede wszystkim szacunkiem i sympatią do ludzi. Autor oczywiście nie unika krytycznych ocen, jednak zawsze stara się przy tym dostrzec i podkreślić pozytywne cechy spotkanych osób. Zabawna jest właściwie każda strona tekstu. Ale kiedy uświadamiamy sobie, że TO wydarzyło się naprawdę, a do tego jest na porządku dziennym, beztroską radość zastępują nieco bardziej gorzkie refleksje.

„Ruski ekstrem” to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy wybierają się do Rosji – ku przestrodze. Powinni ją przeczytać również ci, którzy postrzegają ten kraj w stereotypowy, bądź wyidealizowany sposób. Z pewnością będą zaskoczeni.

Ocena: 7/10
B. Reitschuster, „Ruski ekstrem”, Wydawnictwo Carta Blanca 2010.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Carta Blanca http://www.cartablanca.pl/szukaj/literatura-faktu/?CID=20

czwartek, 1 listopada 2012

Totalne zauroczenie



Agata Tuszyńska jest specjalistką od zgłębiania biografii fascynujących postaci. Wiera Gran, Irena Krzywicka, czy Maria Wisnowska to tylko niektóre z jej „odkryć”. 

Tym razem autorka postanowiła przybliżyć, a raczej pokazać z zupełnie innej strony osobę Leopolda Tyrmanda – legendy PRL-u, który opuścił Polskę w atmosferze skandalu. „Tyrmandowie. Romans amerykański” to historia trudnej miłości mimo wszystko.


Leopold Tyrmand zapisał się w historii polskiej kultury jako autor „Dziennika 1954” oraz „Złego”. Część osób zapamiętała go jako gorliwego popularyzatora jazzu i jedną z najbarwniejszych towarzysko postaci Warszawy w latach 50. XX w. W tamtym czasie miał też zasłużoną, jak się wydaje, opinię czołowego playboya. Z czasem komunistyczne władze zaczęły robić wszystko, by zmarginalizować jego pozycję. Moment kulminacyjny nastąpił, gdy wstrzymano wydanie jego powieści „Życie towarzyskie i uczuciowe”. Wtedy właśnie Tyrmand postanowił wyemigrować do Ameryki i tam poszukać dla siebie miejsca. Zrobił to po otrzymaniu paszportu w 1966 roku.


„Tyrmandowie. Romans amerykański” to zbiór korespondencji Leopolda Tyrmanda do trzeciej żony, Mary Ellen Fox, uzupełniony intymnymi sentymentalnymi wspomnieniami wdowy po pisarzu. Początki ich związku nie należały do łatwych. Ona była 23-letnią studentką iberystyki, on 50-letnim autorem piszącym do „New Yorkera”, mającym coraz silniejszą pozycję w środowisku intelektualnym Nowego Jorku. Choć nikt nie dawał temu związkowi szans na przetrwanie, para była ze sobą 15 lat, do końca życia Tyrmanda. Doczekali się także bliźniąt.

W korespondencji czytamy m.in. o braku akceptacji matki Mary dla autora „Złego”, obserwujemy początki rodzącej się fascynacji między Mary i Leopoldem. Ona była zafascynowana jego intelektem, on dostrzegał u niej talent literacki i mobilizował do działania w tym kierunku. Wydaje się, że namiętność i głębokie uczucie, zwłaszcza ze strony Tyrmanda, pojawiły się dużo później. Niezwykle ciekawe jest odkrycie konserwatywnej twarzy twórcy, która wyłania się z tych listów. Wygłaszał on bardzo kategoryczne sądy w kwestii małżeństwa, wierności, zazdrości.

Mary po latach wspomina męża jako człowieka o wielkiej pasji, niespotykanym intelekcie. Jednocześnie potrafi z dystansem ocenić niektóre sytuacje i zachowania pisarza. Zależy jej na częściowym zburzeniu legendy TEGO Tyrmanda, odbrązowieniu go, pokazaniu prawdziwego człowieka z licznymi wadami i słabościami. Otwarcie przyznaje, że to ona napisała pierwszy list i że być może tą intensywną korespondencją przede wszystkim go uwiodła. Mówi również o tym, że już jako żona zrezygnowała z części swoich ambicji zawodowych, choć nigdy nie zrobiła tego do końca, bo przecież dyplom doktorski niczym symbol zawisł w końcu w… łazience.

Agata Tuszyńska, inaczej niż w poprzednich swoich książkach, usunęła się w cień. Wydaje się, że celowo zmarginalizowała swoją rolę, nie komentując zdarzeń. Brakuje wypowiedzi innych osób z otoczenia pary, przez co tekst sprawia wrażenie niepełnego. Obserwujemy właściwie tylko jeden punkt widzenia. Publikację można traktować jako hołd złożony dwóm artystom – Leopoldowi Tyrmandowi oraz Henrykowi Dasko, nieżyjącemu mężowi Agaty Tuszyńskiej, który przez lata prowadził archiwum Tyrmanda.

„Tyrmandowie. Romans amerykański” to z całą pewnością wartościowa publikacja. Przede wszystkim dlatego, że pokazuje najbardziej prywatne oblicze Tyrmanda i stanowi doskonałe uzupełnienie jego opublikowanych już biografii. Dodatkowym walorem są oczywiście liczne fotografie z prywatnego archiwum. Choć książka może być pewnym zaskoczeniem dla wielbicieli stylu Tuszyńskiej, należy po nią sięgnąć chociażby po to, by poszerzyć swoją wiedzę bądź zmienić poglądy na temat kultowego dla wielu osób pisarza.



Ocena 7/10
A. Tuszyńska, „Tyrmandowie. Romans amerykański”, Wydawnictwo MG 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa MG http://www.wydawnictwomg.pl/

piątek, 26 października 2012

Hitman



Juliusz Machulski jest jednym z najbardziej znanych polskich reżyserów. Albercik, Kwinto, czy Kiler to tylko niektóre z barwnej galerii postaci, które udało mu się stworzyć i na trwałe wprowadzić do popkultury. 

Muszę przyznać, że nie jestem fanką jego dwóch ostatnich filmów, ale z dużą ciekawością przyjęłam informację o pojawieniu się na rynku książki „Hitman”, gdzie reżyser pokazuje nieznaną dotąd szerszym kręgom twarz felietonisty. 

Na wstępie pragnę uspokoić wszystkich, obawiających się, że jest to kolejny nieudany twór książkowy służący jedynie powiększeniu stanu konta twórcy. Otóż w zalewie złych książek różnej maści celebrytów i aktorów, ta jest prawdziwą perełką i warto czym prędzej wyłowić ją z księgarskiej półki.

Większość felietonów zebranych w książce została opublikowana w nieistniejącym już, niestety, miesięczniku „Bluszcz”. Teksty układają się w niezwykle interesującą biografię autora. Machulski opowiada o początkach swojej fascynacji filmem, które oczywiście miały ścisły związek ze znanymi rodzicami, Janem i Haliną, idolach młodości, a także najpiękniejszych wakacjach dzieciństwa. Nie brakuje również ujawniania licznych sekretów filmowo-teatralnej kuchni. Dowiadujemy się m.in., jak powstawały pomysły na scenariusze największych hitów („Seksmisji”, „Vabanku”), jaka atmosfera panuje na filmowych festiwalach oraz czy Hollywood naprawdę jest miejscem magicznym. Znajdziemy tu niejedną prywatną historię, np. o zamiłowaniu do nauki języków obcych czy piłki nożnej. Machulski nie unika także wyrażania krytycznych opinii na temat swojego środowiska zawodowego i trzeba przyznać, że jest to krytyka uzasadniona.

„Hitman” urzeka filmowym stylem opowieści. Od pierwszych zdań czuje się, że są to teksty doświadczonego filmowca. Machulski i tutaj pokazuje, że jest biegły w budowaniu napięcia, nagłych zwrotach akcji, a przede wszystkim celnych pointach i doskonałych anegdotach. Choć teoretycznie można uznać, że książka jest pewnym rodzajem autobiografii, to jednak jednoznaczna klasyfikacja jest trudna z uwagi na to, że reżyser opowiada o swoim życiu poprzez filmy, które stworzył lub które z innych powodów były dla niego ważne. Dlatego też zapewne bardziej właściwe byłoby określenie filmografia. Kwestie formalnego nazewnictwa nie są tu jednak wcale istotne, bo „Hitman” na szczęście wymyka się klasyfikacjom. Nie ma tu ani zbyt wielu dat, ani tym bardziej klasycznego układu od do. Każdy czytelnik ma wolne pole dla własnej interpretacji. Dla mnie jest to po prostu historia człowieka o barwnym, obfitującym w niezwykłe spotkania życiorysie, który do tego wszystkiego otrzymał dar opowiadania. Dzięki temu i my z dużą przyjemnością, choćby na moment, możemy zanurzyć się w tym wielkim, niedostępnym świecie.

Mistrzowie dziennikarstwa mówią, że jeśli potrafisz napisać felieton, to potrafisz napisać wszystko. Juliusz Machulski w „Hitmanie” pokazuje, że jest w stanie osiągnąć mistrzostwo również w tej dziedzinie. Jedno jest pewne: powinien kontynuować swoją pisarską przygodę, bo to, co już ujrzało światło dzienne, powoduje apetyt na więcej. Pozostaje mi życzyć „Hitmanowi”, by nie znalazł się w księgarniach pomiędzy wywiadem rzeką z Nergalem a egzystencjalnymi refleksjami Kingi Rusin. Was natomiast z przekonaniem zapraszam do lektury.

Ocena: 9/10

J. Machulski, „Hitman”, Wydawnictwo Agora 2012.
* Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/HITMAN/pr/-hitman--juliusz-machulski.html.


środa, 24 października 2012

Domek na prerii


Niedawno na rynku ukazała się piąta już książka w serii Dolce Vita wydawnictwa Czarne pt. „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości” autorstwa Kristin Kimball. 

Podobnie jak poprzednie, jest pochwałą budowania trwałych więzi międzyludzkich za pomocą fantastycznego jedzenia. Z drugiej strony autorka rozprawia się z mitami dotyczącymi spokojnego, sielsko-anielskiego życia na wsi. 

Lektura obowiązkowa dla wszystkich mieszczuchów marzących o zmianie trybu życia na wiejski – ku przestrodze!


Na początku losy Kristin Kimball do złudzenia przypominają życiorys jednej z bohaterek kultowego w niektórych kręgach serialu „Seks w wielkim mieście”. Jest trzydziestoletnią singielką wiodącą barwne życie w Nowym Jorku. Nad rodzinną stabilizację zdecydowanie przedkłada przelotne romanse i niezależność finansową. Konsekwentnie podąża obraną drogą – do dnia, w którym obowiązki zawodowe rzucają ją na farmę, gdzie poznaje Marka, specjalizującego się w uprawie ekologicznej żywności. Od tej chwili „Brudna robota” staje się historią miłości, która doprowadziła do całkowitej zmiany stylu życia pisarki. Kristin i Mark zostają parą, postanawiają wyjechać z miasta, osiedlić się na farmie i prowadzić tradycyjnymi metodami samowystarczalne gospodarstwo.


Autorka opisuje wszystkie trudy związane ze znalezieniem odpowiedniego miejsca, remontem domu, a przede wszystkim przyzwyczajeniem się do wiejskiego trybu życia i wykonywaniem koniecznych gospodarczych czynności. W pierwszych częściach próżno szukać sielankowych opisów życia w rytmie przyrody. Są za to momentami brutalne i bardzo fizjologiczne opisy dojenia, uboju, czy chorób krów oraz innych zwierząt. Nie należy się jednak nimi zrażać, gdyż najważniejszym tematem tej książki jest jednak produkcja jedzenia z własnych upraw. Niemalże z każdej strony przebija radość z obserwowania wzrostu owoców, warzyw posadzonych własnymi rękami i ta jeszcze ważniejsza – z powodu obfitych zbiorów. Kimball skutecznie przekonuje czytelników, że najlepiej smakują i najładniej pachną proste, niewyszukane posiłki, których opisy również znalazły się w książce. Obok tych jasnych stron pojawiają się łyżki dziegciu. Autorka przestrzega przed stereotypowym postrzeganiem życia na wsi, kojarzonym z wiecznym spokojem. Mówi wprost, że jest to bezustanna, ciężka, a do tego brudna praca, która oczywiście po czasie przynosi wymierne efekty, ale najpierw wymaga poświęcenia i właściwie całkowitej rezygnacji z miejskich aspektów życia.

„Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości” to także, a może przede wszystkim, książka o podążaniu za własnymi marzeniami, odwadze w podejmowaniu decyzji i o tym, że nie należy bać się zmian, bo nawet jeśli początkowo wydają się niewyobrażalne, w konsekwencji z reguły przynoszą dobre rzeczy, a każdy związek wymaga „dotarcia” i kompromisów, dzięki którym nawet dwa zupełnie różne światy mają szansę się spotkać. Ogromnym atutem jest też styl autorki, która swoje przeżycia opisuje z dużą szczerością i humorem. Nie ma tu przesadnych ozdobników i lukru, dzięki czemu historia zyskuje wiarygodność i czyta się ją z dużą przyjemnością. Jednym zdaniem: jest to idealna lektura na długie jesienne wieczory, kiedy szczególnie potrzebujemy dobrego jedzenia i miłości, a niektórzy mają więcej czasu na marzenia o życiu na wsi.


Ocena 8/10
K. Kimball, „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości”. Wydawnictwo Czarne 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne http://czarne.com.pl/.


niedziela, 14 października 2012

Dziennik zakrapiany nudą



„Dziennik zakrapiany rumem” Huntera S. Thompsona będzie dużym rozczarowaniem dla wszystkich, którzy, podobnie jak ja, spodziewali się niepowtarzalnego klimatu stworzonego przez autora w „Lęku i odrazie w Las Vegas”. 

Zamiast szaleństwa i jazdy bez trzymanki, mamy tu jedynie monotonną przejażdżkę. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że cały głębszy sens tej powieści utonął w hektolitrach alkoholu.


Głównym bohaterem powieści jest niespokojny duch, dziennikarz Paul Kemp. Pewnego dnia postanawia dołączyć do będącej w stanie rozkładu redakcji gazety „Daily News” w Puerto Rico. W tym miejscu przekonuje się, że marzenia o poważnej pracy dziennikarskiej musi zostawić za progiem, gdyż gazeta okazuje się być bardziej połączeniem domu wariatów ze schroniskiem dla bezdomnych. Paul bardzo szybko jednak znajduje wspólny język z dwoma zdegenerowanymi, acz interesującymi jednostkami: Bobem Salą i dużo młodszym kolegą po fachu Yeamonem. Wokół przygód tej trójki zbudowana jest cała fabuła książki.


Właściwie trudno tu mówić o jakiejkolwiek akcji, gdyż panowie zajmują się przede wszystkim włóczeniem po okolicznych barach klasy D, kontemplowaniem piękna wyspy San Juan na plaży oraz nawiązywaniem rozlicznych znajomości z miejscowymi pięknościami. Ich głównym posiłkiem są hamburgery, a napojem pity w ilościach przemysłowych tytułowy rum, który wręcz wylewa się z każdej strony tego tekstu. W takim entourage'u trudno skupić się na pisaniu artykułów, czy szukaniu ciekawych tematów. Siłą rzeczy sytuacja w „Daily News”, schodzi na dalszy plan. Żeby nie było całkowicie nudno w tej leniwej, zadymionej atmosferze pojawia się oczywiście wątek miłosny w postaci pięknej Chenault, którą Kemp jest zafascynowany od pierwszego spotkania. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że jest ona dziewczyną Yeamona, co stwarza jednak pewne komplikacje. Jak w każdej teoretycznie dobrej powieści nie brakuje tu również historii kryminalno-przestępczej.

„Dziennik zakrapiany rumem” jest książką niezwykle monotonną, żeby nie powiedzieć nudną. Aby być sprawiedliwym, należy dodać, że, gdy już uda nam się przepłynąć ten ocean rumu, nie zakrztusić po drodze dymem cygar i nie umrzeć z przedawkowania narkotyków, dostaniemy szansę odkrycia w powieści drugiego dna, które ratuje całe przedsięwzięcie. W tej drugiej warstwie chodzi o poszukiwanie własnej tożsamości, miejsca w świecie, a jednocześnie strach przed zakotwiczeniem, podjęciem odważnych decyzji i dokonaniu trudnych wyborów.

Zanim przeczytałam książkę, obejrzałam jej ekranizację z jednym z moich ulubionych aktorów – Johnnym Deppem w roli głównej. Film, mimo dużych oczekiwań, wydał mi się płaski i nieinteresujący. Ratowały go jedynie piękne krajobrazy i kilka zabawnych scen. Zrzuciłam to wtedy na karb słabego aktorstwa. Po lekturze książki wiem już, że film po prostu nie mógł być lepszy, z uwagi na to, że tekst, w oparciu, o który powstał, nie pozwalał na pokazanie aktorskiego kunsztu.

„Dziennik zakrapiany rumem” podobno zawiera wątki autobiograficzne. Zastanawiam się więc, z czego wynika słabość tekstu, skoro wiadomo, że Thompson osobowość i życie miał, delikatnie mówiąc, barwne? Co kiedyś szokowało i wzbudzało kontrowersję, dziś jest jedynie przysłowiową bułką z masłem. Wszystko to sprawia, że książka jest lekturą dobrą jedynie dla miłośników rumu i innych używek oraz zagorzałych fanów autora, którzy mają ochotę wziąć udział w dyskusji: dlaczego „Lęk i odraza w Las Vegas” była lepsza. Reszcie polecam dokonanie innego czytelniczego wyboru na coraz zimniejsze jesienne wieczory.


Ocena: 5/10
H .S .Thompson, „Dziennik zakrapiany rumem”, Niebieska Studnia 2010.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Niebieska Studnia http://www.niebieskastudnia.pl/.

niedziela, 7 października 2012

Dobrze, że lato już się skończyło

Nigdy nie sądziłam, że kiedyś to powiem... Tak, jestem zadowolona, że lato już się skończyło. A konkretnie – „Śródziemnomorskie lato”. 

Wydawać by się mogło, że książka o takim tytule, w dodatku zachwalana w większości recenzji jako wspaniała kulinarno-podróżnicza przygoda, będzie idealną lekturą na wakacje. 

Mnie jednak nie urzekła, a raczej znudziła. Czy popełniłam błąd, czytając ją w październiku? A może to i lepiej. Gorącego sierpniowego popołudnia byłoby mi chyba bardziej żal...

David Shalleck, autor „Śródziemnomorskiego lata”, jest uznanym amerykańskim szefem kuchni i zarazem producentem telewizyjnych programów kulinarnych. Na początku swojej kariery pracował w wielu różnych restauracjach, zaczynając od najniższego szczebla zawodowej hierarchii. Starł się jak tylko mógł, ale nie zawsze wszystko szło po jego myśli. Zarzucano mu brak prawdziwego zaangażowania i zdecydowania – a szef kuchni nie może się przecież wahać. Zdobywał doświadczenie w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Francji oraz we Włoszech. I właśnie kuchnia włoska szczególnie go zainteresowała. Porzucił swoje dotychczasowe zajęcia, by poznać różne jej smaki i smaczki, nauczyć się gotować po włosku i dowiedzieć, co to znaczy być prawdziwym szefem kuchni. W swojej wędrówce trafił na luksusowy jacht „Serenity”, którego właściciele, bogaci Włosi, mieli bardzo konkretne wymagania. Shalleck miał być ich kucharzem podczas rejsu wzdłuż Lazurowego Wybrzeża i Włoskiej Riwiery. Młody amerykański kucharz miał gotować włoskie potrawy rodowitym Włochom! Podczas całego rejsu mógł używać tylko świeżych, regionalnych produktów, charakterystycznych dla miejsc, do których akurat przybywali. Zabronione były mięsne sosy, cebula, małże, a także makarony i risotto. Posiłki miały być proste i lekkie. Podczas całego rejsu żadna potrawa nie mogła się powtórzyć.

Oprócz gotowania dla właścicieli jachtu, Shalleck musiał jeszcze obsłużyć siedmioosobową załogę, która preferowała bardziej kaloryczne i „konkretne” potrawy. Sam jeden gotował również dla gości swoich chlebodawców, którzy nieraz zjawiali się bez zapowiedzi i w dość licznym gronie, na przykład czterdziestu lub nawet ponad stu osób! A kuchnia na jachcie, zwana kambuzem, była mikroskopijnych rozmiarów. Produkty spożywcze i naczynia były poupychane wszędzie. Dodatkowo kucharz musiał pomagać reszcie załogi w obsłudze „Serenity” oraz pełnić nocne wachty. Na brak zajęć nie mógł narzekać. Ten rejs był dla niego nie lada wyzwaniem. Ale, jak dowiadujemy się z książki, poradził sobie z nim znakomicie. Wszyscy byli zadowoleni z jego pracy. A ponieważ szkoda by było zatrzymać ten zachwyt tylko dla siebie, Shalleck postanowił zrobić ze swoich podróży coś na kształt powieści. Po mozolnej lekturze jego zbeletryzowanych wspomnień mam jedno przemyślenie: róbmy to, co potrafimy najlepiej. Nie każdy genialny kucharz musi być świetnym pisarzem. I odwrotnie. Autorowi „Śródziemnomorskiego lata” radziłabym więc pozostać przy gotowaniu.

Książka jest pisana sztywnym, suchym stylem. Bez emocji, bez akcji, a nawet, co jest w przypadku literatury kulinarnej dość niepokojące, bez wyłaniających się z opowieści smaków i zapachów przyrządzanych potraw. Przejrzałam opinie innych recenzentów i zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno czytam tę samą książkę, co oni. „Fascynująca, świetnie napisana, przepyszna, autor ma talent gawędziarski, powoduje fizyczne odczuwanie głodu, nie można się od niej oderwać, więcej takich książek!” Tak, zdecydowanie stwierdzam, że czytałam coś innego... Na początku lektury nie byłam tak surowa w wyrażaniu opinii. Czekałam aż opowieść się rozwinie, nabierze rumieńców. Nie przypadły mi do gustu opisy praktyk Shallecka w różnych kulinarnych przybytkach. Czytając o jego poczynaniach, stwierdziłam, że nie chcę, aby dla mnie gotował. Miałam wrażenie, że nie potrafi dokonać w kuchni niczego dobrego, że jego gotowanie nie jest prawdziwe. Tak, jakby ktoś zmusił go do podążania tą właśnie drogą, której tak naprawdę „nie czuł”. Zresztą to wrażenie towarzyszyło mi do końca lektury i zostało nawet po przeczytaniu całej litanii niezwykłych potraw, które przyrządził na pokładzie „Serenity”.

Zaciekawiły mnie pierwsze opisy zakupów – wyprawa po wyposażenie kambuzu, potrzebne naczynia i niepsujące się, podstawowe produkty spożywcze, a także organizowanie miejsca pracy i „spiżarni”. Interesująco wyglądały również wyprawy na targowiska, wybieranie świeżych ryb, warzyw, dodatków. Ale szybko nastąpił przesyt takimi opisami, bo przewijają się one przez całą książkę, przy czym prawie wcale się od siebie nie różnią. Sceny gotowania, serwowania posiłków i jedzenia wypadły jeszcze gorzej. Zupełnie nie czułam zaangażowania Shallecka, jego miłości do gotowania, talentu. Zapewne potrafi świetnie gotować, skoro w tym fachu doszedł tak wysoko, ale zdecydowanie nie potrafi o tym pisać. I najwyraźniej nie pomógł mu nawet współautor książki Erol Munuz. Dużo miejsca zajmują w „Śródziemnomorskim lecie” opisy żeglowania oraz obsługi jachtu. Pojawia się wiele fachowych terminów, które zostały wyjaśnione na końcu książki. Szkoda jednak, że nie podano przypisów bezpośrednio w tekście. Same opisy żeglowania i w ogóle całej podróży również nie zachwycają. Wędrówki po urokliwych włoskich miasteczkach, spotkania z ciekawymi ludźmi, potajemne imprezy z kolegami – wszystko jest jakieś czerstwe, drętwe i nudne. Jeśli takie miałoby być moje lato, to wolę zaszyć się pod kocem w moim fotelu i przeżywać polską jesień, nawet niekoniecznie piękną i złotą.

Książkę czytałam niespiesznie, ale zajęło mi to zaledwie dwa wieczory. Jest bardzo dobrze wydana pod względem ergonomii czytania. Jednak merytorycznie i emocjonalnie czuję się zawiedziona. Było dużo słów, ale mało wzruszeń i radości. Dużo składników i potraw, lecz niewiele smaku. Nie polubiłam bohaterów tej opowieści. Wszyscy są mi zupełnie obojętni. Doprawdy nie wiem komu ta książka mogłaby się spodobać. Moich oczekiwań – kulinarnych, podróżniczych, intelektualnych, rozrywkowych – nie zaspokoiła. Mam żal do Shallecka, bo na pewno miał w zanadrzu wiele wspaniałych, zabawnych sytuacji, ciekawych porad, kulinarnych inspiracji, psychologicznych obserwacji współtowarzyszy rejsu oraz poznawanych po drodze mieszkańców urokliwych nadmorskich miasteczek... To wszystko gdzieś się zagubiło. W opisie książki czytamy, że autor „szybko przekonuje się, że te niezobowiązujące rozmowy przy straganach i wizyty w kuchniach zwykłych gospodyń domowych są o wiele bardziej owocne niż najbardziej prestiżowe kursy. Tylko tak można nauczyć się prawdziwej sztuki gotowania.”. Cudownie! Tylko dlaczego oszczędził czytelnikom tych wspaniałości, serwując w zamian ciągnący się w nieskończoność, rozgotowany, niedoprawiony, kiepskiej jakości literacki makaron?!

Bardzo chciałam się zachwycić, ale tym razem się nie udało. Dobrze, że na końcu książki zostały chociaż zamieszczone jakieś przepisy. W treści właściwej receptur jest bowiem jak na lekarstwo. Przepisów nie ma tu jednak zbyt wiele i nie są najbardziej interesujące na świecie, ale rybę w szalonej wodzie (pesce in acqua pazza) zrobię kiedyś na pewno. Poza tym możecie wypróbować na przykład majonez prawdziwkowy, mus z tuńczyka do smarowania, krewetki na ciepło z białą fasolą, linguine z małżami i cukinią, pieczonego lucjana czerwonego z pomidorami i oliwkami, gulasz rybny po livorneńsku albo czekoladowe ciasto Capri. Jeżeli macie dużo wolnego czasu i daleko do najbliższej biblioteki – przeczytajcie sobie „Śródziemnomorskie lato”, ale nie spodziewajcie się „literatury podróżniczo-kulinarnej w najlepszym wydaniu”, jak głosi zachęta na okładce. Ale jeśli na waszych półkach piętrzą się inne smakowite książki kulinarne czy podróżnicze, lepiej zacznijcie od nich. Bo – na szczęście dla was, a niestety dla Shallecka, na rynku wydawniczym jest mnóstwo fantastycznych, apetycznych i klimatycznych książek z kulinarnym wątkiem. Ta plasuje się na przeciętnym, rzemieślniczym poziomie.
Ocena: 5/10
D. Shalleck, E. Munuz, „Śródziemnomorskie lato, Wydawnictwo Literackie 2012.

*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/.

*Tekst powstał we współpracy z Kulinarną Czytelnią http://www.kulinarnaczytelnia.blogspot.com/



niedziela, 30 września 2012

Cudowne dzieci


„Cudowne dzieci” Roya Jacobsena to lektura zaskakująca. Po pierwsze, udowadnia, że nie tylko Larssonem Skandynawia stoi, po drugie jest wydana w oryginalny, piękny sposób, jakiego na polskim rynku już prawie się nie spotyka. Chociażby, dlatego warto zwrócić na nią uwagę, przy najbliższej wizycie w księgarni.

Przyznaję szczerze, że dotychczas literatura skandynawska kojarzyła mi się, jak pewnie wielu z was, przede wszystkim z kryminałami: Stiegiem Larssonem, Camillą Lackberg, czy innymi książkami z Czarnej serii wydawnictwa Czarna Owca. O literaturze tych krajów z nurtów innych niż kryminalny miałam znikome pojęcie. Tak było do momentu, gdy w moje ręce trafiła wymieniona wyżej książka – można ją bowiem zaklasyfikować jako powieść obyczajową.

„Cudowne dzieci’ to pozornie prosta historia rozwiedzionej kobiety, Gerdy, i jej dorastającego syna, Finna, którzy wiodą uporządkowane, momentami monotonne życie. Mieszkają na typowym osiedlu bloków w jednej z dzielnic Oslo. Finn uczęszcza do szkoły, a po lekcjach spędza czas z dziećmi sąsiadów. Można powiedzieć, że jego życie do pewnego momentu nie różni się niczym od życia setek jego rówieśników w Oslo. Właściwa opowieść zaczyna się w momencie, gdy borykająca się z ciągłymi problemami finansowymi matka postanawia poszukać sublokatora, by w ten sposób znaleźć źródło stałego dochodu. W tym miejscu należy dodać, że akcja powieści rozgrywa się na początku lat 60. XX wieku, gdy Norwegia nie była jeszcze krajem, który znamy obecnie.

Przełomem w tej stonowanej, żeby nie powiedzieć nudnej, historii jest pojawienie się kandydatki na sublokatorkę, którą okazuje się jedna z licznych partnerek byłego męża Gerdy. Oczywiście nie zostaje ona zaakceptowana przez rodzinę i temat wydaje się być zamknięty. Po pewnym czasie u Finna i jego matki zjawia się niespodziewany gość – sześcioletnia Linda. Na pierwszy rzut oka wydaje się być dziwnym, zamkniętym w sobie dzieckiem, a obcowanie z nią staje się w pewnym momencie dużym problemem i wyzwaniem dla otocznia.

Na kanwie tej historii Jacobsen stara się przedstawić obraz społeczno-polityczny Norwegii tamtych lat: trudną sytuację ekonomiczną i wynikającą z niej biedę, złe traktowanie społeczne osób niepełnosprawnych, dramat rodzin rozbitych i ogólny brak tolerancji. Robi to w sposób bardzo delikatny i nieoceniający. Momentami jednak da się wyczuć w książce ton dydaktyczno-moralizujący, który może niektórych drażnić. Dużym atutem powieści jest narracja-Finn jako dorosły człowiek relacjonuje wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Zabieg ten pozwala na dystans, dzięki temu znajdujemy w książce dużą dawkę ironii i poczucia humoru, mimo poruszania trudnego tematu.

Niewątpliwie najbardziej oryginalnym elementem książki jest szata graficzna, która natychmiast przykuwa spojrzenie. Tak starannego i pomysłowego wydania nie widziałam już dawno. Składowymi elementami edytorskiej odmienności „Cudownych dzieci” od reszty towarów na księgarskich półkach są przede wszystkim brak tradycyjnej okładki (pierwsze strony są sztywniejsze, a tekst zaczyna się już na pierwszej stronie tej „okładki”) oraz brak grzbietu, dzięki czemu możemy zobaczyć połączone składki książki. Na tym specyficznym, „surowym” grzbiecie widnieje nazwisko autora), co daje niezwykłe wrażenie estetyczne, a jednocześnie ogromnie wpływa na wygodę czytania (rozłożona książka się nie zamyka).

Dla mnie „Cudowne dzieci” to przede wszystkim książka o sile miłości, odwadze, woli walki i o tym, że mimo wielu trudności nigdy nie należy się poddawać. Historia Finna i jego rodziny jest naprawdę warta poznania. Nie sugerujcie się jednak tekstem z tyłu książki, który zapowiada ją jako świetną rozrywkę i dobrą prozę w sensacyjnym opakowaniu. Jest to jedynie chwyt marketingowy, który w gruncie rzeczy robi tej powieści krzywdę i nie najlepszą reklamę. Rozrywki, a tym bardziej sensacji, jest w niej jak na lekarstwo. Wszyscy, którzy zasugerowali się taką zachętą po lekturze mogą być mocno rozczarowani.



Ocena 7/10

R. Jacobsen, „Cudowne dzieci”. Studio Wydawnicze DodoEditor 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Studia Wydawniczego DodoEditor http://dodoeditor.pl/pl/nowosci/22-cudowne-dziecko.html.



czwartek, 20 września 2012

Felietony (kontr)kulturalne


Niedawno ukazał się, pod przewrotnym tytułem „Polska mistrzem Polski”, wybór felietonów Krzysztofa Vargi, opublikowanych na łamach „Dużego Formatu” w latach 2009-2012. Lektura zbioru pozwala na stwierdzenie: Varga mistrzem felietonu. Obecnie w naszym kraju celnością obserwacji i ciętym językiem dorównują mu nieliczni autorzy.

Stali czytelnicy rubryki „Kajet konesera”, do których się zaliczam, z całą pewnością wiedzą, o czym pisze jej autor. Wiadomość o zebraniu tych treści w jeden tom sprawiła im dużą radość. Tym, którzy kojarzą Vargę jedynie z prozą i być może nie wiedzieli, że pisze on również felietony, za wprowadzenie w temat niech posłużą cytaty ze wstępu książki.

„Mam wyraźną słabość do gromadzenia rzeczy zbędnych, a więc książek, płyt i filmów, dziwną przyjemność sprawia mi wydawanie pieniędzy na takie fanaberie, spożywanie i smakowanie dzieł kultury powoduje u mnie podejrzaną radość.”

„Dla tych, którzy jeszcze czytają, słuchają i oglądają, chcę pisać felietony.”

W zbiorze znajdziemy przede wszystkim teksty recenzujące książki, filmy, seriale czy płyty muzyczne, które z pewnych, niekoniecznie pozytywnych względów zwróciły uwagę autora. Jednak są też felietony dotyczące szerszych kwestii, wciąż aktualne, mogące być tematem do dyskusji i indywidualnego zastanowienia, jak np. kondycja i kierunek rozwoju polskiej kultury, uwagi dotyczące mentalności i gustu naszego społeczeństwa, a nawet refleksje o sytuacji politycznej w kraju, którą również obserwuje prawie każdy z nas.

 „Polska mistrzem Polski” nie jest lekturą uniwersalną, która przypadnie do gustu wszystkim. Z całą pewnością nie powinni brać jej do ręki wielbiciele gwiazd – tańczących, jeżdżących na lodzie, czy śpiewających. Obawiam się, że fani talentu aktorskiego Kasi Cichopek, telenowel oraz telewizji śniadaniowej także nie znajdą tam dla siebie nic interesującego. Pisarz bowiem wszelkie zjawiska kultury masowej rozjeżdża walcem krytyki, nie zostawiając na nich suchej nitki. Używa przy tym dosadnego języka, który również może drażnić wrażliwsze jednostki. Mogą to oczywiście zrobić na własną odpowiedzialność, ale tylko pod warunkiem, że mają duże poczucie humoru. Poza tym chyba wszyscy znamy powiedzenie o krowie i poglądach, więc może i dla nich jest nadzieja? Co ważne, wyraźnie rozgranicza on pojęcia kultury masowej i popkultury, w tej drugiej znajdując wiele wartościowych elementów.

Podejrzewam, że wielbiciele twórczości Krzysztofa Vargi będą zachwyceni tym tomem, ponieważ znajdą w nim wszystkie cechy charakterystyczne dla jego stylu: ironię, sarkazm, czarne poczucie humoru, a przede wszystkim ogromny dystans i specyficzną wizję świata. Pozostałych również namawiam do lektury. Można się bowiem z poglądami Vargi nie zgadzać, można z nimi polemizować, do czego sam zachęca, ale zawsze warto poznać inny punkt widzenia – choćby po to, by zastanowić się nad własnym i w efekcie być może go zmienić.

Ocena 9/10
K. Varga, „Polska mistrzem Polski”, Agora 2012.

* Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora http://kulturalnysklep.pl/VARGA/pr/-polska-mistrzem-polski--krzysztof-varga.html.



czwartek, 13 września 2012

W labiryncie opowieści



Niedawno na polskim rynku wydawniczym ukazało się wznowienie najsłynniejszej powieści Italo Calvino pt. „Jeśli zimową nocą podróżny”. Dla wszystkich, którzy do tej pory nie znali twórczości tego autora jest to doskonała okazja, by przeczytać jedną z najbardziej oryginalnych powieści XX wieku, przeżyć fascynującą literacką przygodę i dać pole do popisu własnej wyobraźni.


Tak naprawdę trudno streścić tę powieść w kilku zdaniach, bo sprytnie wymyka się ona wszelkim konwencjom czy klasyfikacjom. Chcąc powierzchownie opisać książkę, należałoby powiedzieć, że  jest ona zbiorem dziesięciu niedokończonych powieści, z których każda urywa się w kulminacyjnym momencie. Głównymi bohaterami są Czytelnik i Czytelniczka, którzy nie ustają w poszukiwaniach kompletnego tekstu oraz jego autora. Gdy wydaje się, że są już blisko celu, gubią trop, natrafiając na nowy, jeszcze bardziej intrygujący ślad. Podejrzanymi w sprawie są Hermes Marana – plagiator oraz pisarz Silas Flannery.


Książka jest mozaiką różnorodnych gatunków i stylów. Każda z dziesięciu niedokończonych historii jest ukłonem dla innego nurtu literackiego. Znajdziemy tu nawiązania do symbolizmu, realizmu magicznego, rosyjskiej powieści rewolucyjnej, czy francuskiego kryminału. Oczywiste są też skojarzenia z „Baśniami 1000 i jednej nocy”, twórczością Kafki, Poego, Chandlera. Tropienie tych śladów jest doskonałą zabawą dla czytelnika, choć wymaga sporego rozeznania literackiego. Kolejną rzeczą, która przykuwa uwagę i stanowi o wyjątkowości dzieła Calvino jest specyficzna narracja. Jej szkatułkowość przywodzi na myśl Borgesa. Doskonałym trikiem zastosowanym przez autora jest również bezpośrednie zwracanie się do Czytelnika. Tworzy to atmosferę intymności i daje poczucie bycia jedynym adresatem powieści.

„Jeśli zimową nocą podróżny” stanowi swego rodzaju rebus. W założeniu jest grą z czytelnikiem, w której może on ustalić własne reguły: nadać imiona postaciom, wymyślić własny przebieg akcji i zakończenie historii. Calvino daje w tym względzie nieograniczoną wolność, dzięki czemu my, zagłębiając się w lekturze, możemy nieustannie rozbudzać swoją wyobraźnię i dawać upust fantazji. Taka poszarpana fabuła ma jednak swoje konsekwencje. Książka zapewne nie przypadnie do gustu osobom lubiącym klasyczne powieści z uporządkowaną narracją, jasno określoną akcją i postaciami. Tutaj bowiem wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Nadążanie za zachodzącymi na siebie bądź nagle urywającymi się wątkami, wielość postaci i nawiązań do literatury oraz filozofii wymaga dużej koncentracji podczas czytania, a także sporej wiedzy.

Ta „eksperymentalna” powieść jest przede wszystkim hołdem złożonym literaturze, czytelnikom i wydawcom. Calvino odsłania sekrety pracy pisarza, mówi o mozolnym budowaniu intrygi, manipulacjach, którym poddawany jest czytelnik i sztuczkom, na które zawsze daje się on nabrać. Nie pomija tematu niemocy twórczej, podkreśla rolę wydawców, a także pozwala sobie na złośliwość wobec krytyków literackich. Wszystko to sprawia, że „Jeśli zimową nocą podróżny” jest lekturą obowiązkową dla każdego kto kocha książki. Nawet jeśli każda powieść jest tylko iluzją, sprytną manipulacją i zbiorem trików, to uwierzcie mi, że tej akurat warto ulec. Co więcej, mimo całej tej smutnej w gruncie rzeczy prawdy, którą pisarz brutalnie odkrywa, zapewniam, że tekst nie traci nic ze swojego piękna, oczarowuje, pozostawia żal, że to już koniec i ochotę na napisanie własnego dalszego ciągu. Tak więc – do dzieła!

Ocena:10/10
I.Calvino, "Jeśli zimową nocą podróżny", Wydawnictwo W.A.B. 2012.
*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B. http://www.wab.com.pl/?ECProduct=1359

poniedziałek, 3 września 2012

Podróżować znaczy żyć



Wakacje dobiegły końca, z letnich wyjazdów zostały już tylko barwne wspomnienia, a za oknami zamiast słońca coraz częściej widzimy deszczową szarość. 

W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak zacząć planować kolejne wyjazdy. 

Jeśli marzycie o egzotycznych podróżach, ale brakuje wam odwagi i środków, by zacząć realizować plany, jeśli macie naturę odkrywców i przygoda pociąga was bardziej niż bezczynne plażowanie w wersji all inclusive, powinniście koniecznie sięgnąć po książkę „Światoholicy” Aleksandry i Jacka Pawlickich. 

Ta lektura z pewnością zainspiruje was do wymyślenia własnych tras i skłoni do natychmiastowego odkładania pieniędzy na bilety.

Aleksandra i Jacek Pawliccy to małżeństwo dziennikarzy. Ona pracuje obecnie w „Newsweeku”, on jest dziennikarzem i redaktorem „Gazety Wyborczej”. Jak czytamy w podtytule książki, razem podróżują od 20 lat, w czasie których zwiedzili 60 krajów na sześciu kontynentach. Od Wyspy Wielkanocnej po Ziemię Ognistą, od Laponii po Papuę.

„Światoholicy” nie są klasycznym przewodnikiem turystycznym. Nie znajdziemy tu więc informacji o zabytkach, najlepszych hotelach, czy cenach wstępów. W zamierzeniu autorów jest to bardziej opowieść o przyjemności podróżowania, radości płynącej z odkrywania świata, poznawania nowych kultur, ludzi, smaków. Na rozdziały składają się nie nazwy poszczególnych krajów, a słowa klucze, ważne dla każdego podróżującego, takie jak droga, samolot, łóżko, alkohol, mięso, toaleta, dzięki czemu książka, mimo nietypowej formy, nabiera bardzo praktycznego charakteru. Ponadto znajdziemy tu rozdziały poświęcone drzewu, ciału, śmierci i górze. Gdybym miała jednoznacznie zaklasyfikować tę książkę, zdecydowałabym się na określenie jej mianem literatury podróżniczej. Jednak zawiera ona elementy przewodnika i ktoś mógłby się przy tym upierać. Cóż, owszem można tak powiedzieć, ale z pewnością jest to przewodnik do podróżowania w stylu „off the road”. I to właśnie stanowi główny walor książki.

Z rozdziału dotyczącego drogi dowiadujemy się m.in. gdzie znajduje się najszersza ulica świata, dlaczego w Indiach najlepiej poruszać się motorową rikszą, na czym polega piękno drogi u podnóża Himalajów, którą Pawlicka uważa za najpiękniejszą, jaką przebyła w życiu, w którym mieście na świecie spotkamy sześć milionów motorów, dokąd prowadzi najpiękniejsza trasa kolejowa oraz dlaczego warto zobaczyć fiordy Patagonii. Z części poświęconej samolotowi dowiemy się jak przetrwać 36-godzinną podróż do Australii oraz jaki lot odbyć, by poczuć się niczym Karen Blixen w „Pożegnaniu z Afryką”. Równie cenne wskazówki dla obieżyświatów można znaleźć w rozdziale „Łóżko”. Przeczytamy tu, m.in. jakie emocje budzi nocleg w kopalni, dlaczego trzeba spędzić noc na Sawannie, jakie uroki posiada dom na Zanzibarze i w końcu, dlaczego najlepiej mimo wszystko śpi się we własnym, domowym łóżku. Autorka przyznaje, że na punkcie drzew ma fioła, dlatego postanowiła poświęcić im cały rozdział książki, opisując w nim najbardziej oryginalne, ciekawe okazy. Kolejne dwa rozdziały to istna gratka dla wielbicieli napojów wysokoprocentowych i mięsożerców. Dowiemy się z nich dlaczego największego kaca doświadczymy w Brazylii, gdzie powinni wybrać się smakosze piwa, by móc skosztować 500 jego rodzajów, jak smakuje piwo warzone przez Masajów oraz czy wietnamska wężówka jest grzechu warta. Dzięki sugestywnym opisom Pawlickiej możemy wyobrazić sobie, jak smakuje pieczeń z bawołu wodnego, jakburgery, czy suszone mięso bizona. Znajdziemy tu także informacje gdzie zjeść najlepsze steki na świecie. Kolejny rozdział omawia przyziemny problem toalet. Tutaj przeczytamy gdzie znajdują się najbardziej luksusowe toalety na świecie, co kryje się pod określeniami „sucha toaleta”, „bush toilet” i jak wyglądają drzwi typu „saloon”. W następnym rozdziale, dotyczącym ciała, poznajemy historię kobiet-żyraf, ludów Himba i Hamer, jak również najbardziej przerażającą opowieść o Mursi-kobietach z talerzami w ustach. Sporo uwagi w książce poświęcono śmierci. Jak mówi dziennikarka: „…pogrzeby, ceremonie śmierci, cmentarze to żelazny punkt każdej podróży. Są jak podróż w podróży, bo różnorodność obchodzenia się z ciałem i odmienność wierzeń jest oddzielnym światem.”

Główną zaletą „Światoholików” jest sposób opowiadania o podróżach. W tekście autorstwa Aleksandry Pawlickiej wyczuwa się olbrzymią pasję, wiedzę i długoletnie doświadczenie. Ten styl pozwala poczuć się uczestnikiem wypraw i sprawia, że książkę czyta się błyskawicznie. Całości dopełniają piękne zdjęcia Jacka Pawlickiego. Jednym z powodów takich wrażeń jest z pewnością fakt, że Pawliccy zawsze sami organizują swoje wyprawy, wynajmują miejscowych przewodników. Dzięki temu zawsze są blisko „prawdziwego życia” w danym miejscu i mają możliwość bycia tam, gdzie zwykły turysta nie ma szansy dotrzeć. Wyjątkowość tej publikacji polega również na tym, że autorzy nie podróżują znanymi szlakami, zbaczają z głównych tras, odkrywając to, co do tej pory było nieznane ogółowi. Niezwykle cenną częścią książki, zwłaszcza dla planujących dalekie podróże, jest „Nasz przepis na udaną podróż”, gdzie wymienione są najważniejsze składniki podróży i wskazówki, które można wykorzystać w praktyce. 

„Światoholicy” potwierdzają maksymę, że najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Obalają również mit, że dalekie, egzotyczne podróże wymagają posiadania ogromnych środków finansowych, a przede wszystkim namawiają, żeby się odważyć i na własną rękę odkrywać piękno świata, nawet jeśli oznacza to rezygnację z wygodnych hoteli i względnego poczucia bezpieczeństwa. Po przeczytaniu książki ma się ochotę by natychmiast spakować plecak, kupić bilet i wyruszyć na swój koniec świata. Czego oczywiście wam i sobie życzę.

Ocena: 8/10

Aleksandra Pawlicka/Jacek Pawlicki, "Światoholicy", Wydawnictwo Agora 2012.