niedziela, 7 października 2012

Dobrze, że lato już się skończyło

Nigdy nie sądziłam, że kiedyś to powiem... Tak, jestem zadowolona, że lato już się skończyło. A konkretnie – „Śródziemnomorskie lato”. 

Wydawać by się mogło, że książka o takim tytule, w dodatku zachwalana w większości recenzji jako wspaniała kulinarno-podróżnicza przygoda, będzie idealną lekturą na wakacje. 

Mnie jednak nie urzekła, a raczej znudziła. Czy popełniłam błąd, czytając ją w październiku? A może to i lepiej. Gorącego sierpniowego popołudnia byłoby mi chyba bardziej żal...

David Shalleck, autor „Śródziemnomorskiego lata”, jest uznanym amerykańskim szefem kuchni i zarazem producentem telewizyjnych programów kulinarnych. Na początku swojej kariery pracował w wielu różnych restauracjach, zaczynając od najniższego szczebla zawodowej hierarchii. Starł się jak tylko mógł, ale nie zawsze wszystko szło po jego myśli. Zarzucano mu brak prawdziwego zaangażowania i zdecydowania – a szef kuchni nie może się przecież wahać. Zdobywał doświadczenie w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Francji oraz we Włoszech. I właśnie kuchnia włoska szczególnie go zainteresowała. Porzucił swoje dotychczasowe zajęcia, by poznać różne jej smaki i smaczki, nauczyć się gotować po włosku i dowiedzieć, co to znaczy być prawdziwym szefem kuchni. W swojej wędrówce trafił na luksusowy jacht „Serenity”, którego właściciele, bogaci Włosi, mieli bardzo konkretne wymagania. Shalleck miał być ich kucharzem podczas rejsu wzdłuż Lazurowego Wybrzeża i Włoskiej Riwiery. Młody amerykański kucharz miał gotować włoskie potrawy rodowitym Włochom! Podczas całego rejsu mógł używać tylko świeżych, regionalnych produktów, charakterystycznych dla miejsc, do których akurat przybywali. Zabronione były mięsne sosy, cebula, małże, a także makarony i risotto. Posiłki miały być proste i lekkie. Podczas całego rejsu żadna potrawa nie mogła się powtórzyć.

Oprócz gotowania dla właścicieli jachtu, Shalleck musiał jeszcze obsłużyć siedmioosobową załogę, która preferowała bardziej kaloryczne i „konkretne” potrawy. Sam jeden gotował również dla gości swoich chlebodawców, którzy nieraz zjawiali się bez zapowiedzi i w dość licznym gronie, na przykład czterdziestu lub nawet ponad stu osób! A kuchnia na jachcie, zwana kambuzem, była mikroskopijnych rozmiarów. Produkty spożywcze i naczynia były poupychane wszędzie. Dodatkowo kucharz musiał pomagać reszcie załogi w obsłudze „Serenity” oraz pełnić nocne wachty. Na brak zajęć nie mógł narzekać. Ten rejs był dla niego nie lada wyzwaniem. Ale, jak dowiadujemy się z książki, poradził sobie z nim znakomicie. Wszyscy byli zadowoleni z jego pracy. A ponieważ szkoda by było zatrzymać ten zachwyt tylko dla siebie, Shalleck postanowił zrobić ze swoich podróży coś na kształt powieści. Po mozolnej lekturze jego zbeletryzowanych wspomnień mam jedno przemyślenie: róbmy to, co potrafimy najlepiej. Nie każdy genialny kucharz musi być świetnym pisarzem. I odwrotnie. Autorowi „Śródziemnomorskiego lata” radziłabym więc pozostać przy gotowaniu.

Książka jest pisana sztywnym, suchym stylem. Bez emocji, bez akcji, a nawet, co jest w przypadku literatury kulinarnej dość niepokojące, bez wyłaniających się z opowieści smaków i zapachów przyrządzanych potraw. Przejrzałam opinie innych recenzentów i zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno czytam tę samą książkę, co oni. „Fascynująca, świetnie napisana, przepyszna, autor ma talent gawędziarski, powoduje fizyczne odczuwanie głodu, nie można się od niej oderwać, więcej takich książek!” Tak, zdecydowanie stwierdzam, że czytałam coś innego... Na początku lektury nie byłam tak surowa w wyrażaniu opinii. Czekałam aż opowieść się rozwinie, nabierze rumieńców. Nie przypadły mi do gustu opisy praktyk Shallecka w różnych kulinarnych przybytkach. Czytając o jego poczynaniach, stwierdziłam, że nie chcę, aby dla mnie gotował. Miałam wrażenie, że nie potrafi dokonać w kuchni niczego dobrego, że jego gotowanie nie jest prawdziwe. Tak, jakby ktoś zmusił go do podążania tą właśnie drogą, której tak naprawdę „nie czuł”. Zresztą to wrażenie towarzyszyło mi do końca lektury i zostało nawet po przeczytaniu całej litanii niezwykłych potraw, które przyrządził na pokładzie „Serenity”.

Zaciekawiły mnie pierwsze opisy zakupów – wyprawa po wyposażenie kambuzu, potrzebne naczynia i niepsujące się, podstawowe produkty spożywcze, a także organizowanie miejsca pracy i „spiżarni”. Interesująco wyglądały również wyprawy na targowiska, wybieranie świeżych ryb, warzyw, dodatków. Ale szybko nastąpił przesyt takimi opisami, bo przewijają się one przez całą książkę, przy czym prawie wcale się od siebie nie różnią. Sceny gotowania, serwowania posiłków i jedzenia wypadły jeszcze gorzej. Zupełnie nie czułam zaangażowania Shallecka, jego miłości do gotowania, talentu. Zapewne potrafi świetnie gotować, skoro w tym fachu doszedł tak wysoko, ale zdecydowanie nie potrafi o tym pisać. I najwyraźniej nie pomógł mu nawet współautor książki Erol Munuz. Dużo miejsca zajmują w „Śródziemnomorskim lecie” opisy żeglowania oraz obsługi jachtu. Pojawia się wiele fachowych terminów, które zostały wyjaśnione na końcu książki. Szkoda jednak, że nie podano przypisów bezpośrednio w tekście. Same opisy żeglowania i w ogóle całej podróży również nie zachwycają. Wędrówki po urokliwych włoskich miasteczkach, spotkania z ciekawymi ludźmi, potajemne imprezy z kolegami – wszystko jest jakieś czerstwe, drętwe i nudne. Jeśli takie miałoby być moje lato, to wolę zaszyć się pod kocem w moim fotelu i przeżywać polską jesień, nawet niekoniecznie piękną i złotą.

Książkę czytałam niespiesznie, ale zajęło mi to zaledwie dwa wieczory. Jest bardzo dobrze wydana pod względem ergonomii czytania. Jednak merytorycznie i emocjonalnie czuję się zawiedziona. Było dużo słów, ale mało wzruszeń i radości. Dużo składników i potraw, lecz niewiele smaku. Nie polubiłam bohaterów tej opowieści. Wszyscy są mi zupełnie obojętni. Doprawdy nie wiem komu ta książka mogłaby się spodobać. Moich oczekiwań – kulinarnych, podróżniczych, intelektualnych, rozrywkowych – nie zaspokoiła. Mam żal do Shallecka, bo na pewno miał w zanadrzu wiele wspaniałych, zabawnych sytuacji, ciekawych porad, kulinarnych inspiracji, psychologicznych obserwacji współtowarzyszy rejsu oraz poznawanych po drodze mieszkańców urokliwych nadmorskich miasteczek... To wszystko gdzieś się zagubiło. W opisie książki czytamy, że autor „szybko przekonuje się, że te niezobowiązujące rozmowy przy straganach i wizyty w kuchniach zwykłych gospodyń domowych są o wiele bardziej owocne niż najbardziej prestiżowe kursy. Tylko tak można nauczyć się prawdziwej sztuki gotowania.”. Cudownie! Tylko dlaczego oszczędził czytelnikom tych wspaniałości, serwując w zamian ciągnący się w nieskończoność, rozgotowany, niedoprawiony, kiepskiej jakości literacki makaron?!

Bardzo chciałam się zachwycić, ale tym razem się nie udało. Dobrze, że na końcu książki zostały chociaż zamieszczone jakieś przepisy. W treści właściwej receptur jest bowiem jak na lekarstwo. Przepisów nie ma tu jednak zbyt wiele i nie są najbardziej interesujące na świecie, ale rybę w szalonej wodzie (pesce in acqua pazza) zrobię kiedyś na pewno. Poza tym możecie wypróbować na przykład majonez prawdziwkowy, mus z tuńczyka do smarowania, krewetki na ciepło z białą fasolą, linguine z małżami i cukinią, pieczonego lucjana czerwonego z pomidorami i oliwkami, gulasz rybny po livorneńsku albo czekoladowe ciasto Capri. Jeżeli macie dużo wolnego czasu i daleko do najbliższej biblioteki – przeczytajcie sobie „Śródziemnomorskie lato”, ale nie spodziewajcie się „literatury podróżniczo-kulinarnej w najlepszym wydaniu”, jak głosi zachęta na okładce. Ale jeśli na waszych półkach piętrzą się inne smakowite książki kulinarne czy podróżnicze, lepiej zacznijcie od nich. Bo – na szczęście dla was, a niestety dla Shallecka, na rynku wydawniczym jest mnóstwo fantastycznych, apetycznych i klimatycznych książek z kulinarnym wątkiem. Ta plasuje się na przeciętnym, rzemieślniczym poziomie.
Ocena: 5/10
D. Shalleck, E. Munuz, „Śródziemnomorskie lato, Wydawnictwo Literackie 2012.

*Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego http://www.wydawnictwoliterackie.pl/.

*Tekst powstał we współpracy z Kulinarną Czytelnią http://www.kulinarnaczytelnia.blogspot.com/



3 komentarze:

  1. Pierwszy raz spotykam się z tą książkę, ale raczej jej nie przeczytam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znoszę przeciętności. Poza tym temat nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Też mi się tak czasem zdarza, że naczytam się pochwalnych recenzji, a potem przeżywam wyjątkowo bolesne rozczarowanie. Tak ostatnio miałam z Safak i z jej Czarnym mlekiem. Takie zachwyty, takie peany na cześć powieści, że wybitna, że mądra, że świetnie napisana. Po przeczytaniu 1/3 (bo jednak chciałam dać książce szansę) dałam sobie spokój, też miałam wrażenie, że ja i tamte inne osoby czytały inną książkę, że może to ze mną jest coś nie tak. No, ale w końcu dałam szansę wcześniejszej książce Safak i tym razem się nie rozczarowałam ani trochę:)
    Tak się czasem zdarza. Dobrze, że przynajmniej sprawnie się książkę czytało i że wydana sympatycznie, bo szybko mogłaś zabrać się za następną książkę:)

    OdpowiedzUsuń