poniedziałek, 26 października 2015

Zapiski (pod)różne

Decyzja Szczepana Twardocha o publikacji dzienników pt. „Wieloryby i ćmy”, to niewątpliwie skok na głęboką wodę. Prawdopodobieństwo, ze wykąpie się przy tej okazji w morzu krytyki jest duże. Zwłaszcza, że efekt końcowy znacząco odbiega od poziomu literackiego, do którego przyzwyczaił nas dotychczas.

Informacje o planowanym wydaniu dzienników, przyjęłam z mieszanką uczuć : ciekawości i obaw. Pierwszą myślą było, co może zawrzeć w tego rodzaju publikacji, zaledwie 36 – letni autor. Owszem, znany i uznany, natomiast nie koniecznie dysponujący, wystarczającym do napisania dzienników bagażem doświadczeń. Poza tym obydwa tomy „Dzienników” Jerzego Pilcha, które ukazały się jakiś czas temu wyznaczyły poziom i znacznie podwyższyły poprzeczkę. Od tamtej pory wszyscy współcześnie żyjący pisarze polscy, próbujący sił w tym gatunku, muszą się liczyć z porównaniami do Mistrza i, z tym, że w tym zestawieniu stoją raczej na przegranej pozycji. Fakt, że Twardoch mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku sprawia pewnie, że czuje się w jakiś sposób „ubezpieczony” na taką ewentualność i postanowił odważnie stanąć w szranki z Legendą.


Obawy niestety się potwierdziły. „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”, zawierają dokładnie tyle, ile mogą zawierać dzienniki trzydziestosześciolatka, czyli niewiele. Zapiski obejmują lata 2007 – 2015. Pretekstem do ich rozpoczęcia były narodziny pierworodnego syna autora.

Rozpiętość tematyczna „Dzienników” jest spora. Brak tu ściśle określonego kierunku i myśli przewodniej. Znajdziemy więc zarówno zapiski o dzieciach, rodzinie, „małej ojczyźnie”, biesiadach z przyjaciółmi, mękach twórczych. Stosunkowo najwięcej miejsca pisarz poświęca zapisywaniu wrażeń z podróży. „Ziemią Obiecaną” Twardocha jest zdecydowanie Svalbard, powszechnie znany jako Spitsbergen. Wśród odwiedzonych miejsc pojawiają się również Budapeszt, Berlin, Rosja, Paryż i kilka innych. Obecny jest także temat czytanych książek słuchanych płyt, oglądanych spektakli i koncertów. Jest więc o Maráim, Rammsteinie, i „Lodzie”. Są frazy banalne np. o gotowaniu rosołu.

Dziennikom brakuje „pazura”, zaczepności, charakteru. Jeśli ktoś spodziewał się ostrej publicystki, polemik, trafnych, doprawionych poczuciem humoru obserwacji socjologicznych, do których przyzwyczaił nas autor, będzie zawiedziony. Występują one bowiem w ilości śladowej. Zdarzają się oczywiście fragmenty pogłębionej refleksji, większą część zajmują jednak zapisy, dotyczące codzienności. Zwyczajność jest głównym zarzutem wobec całego tekstu. Po Twardochu, biorąc pod uwagę jego wcześniejszą, wybitną twórczość można bowiem oczekiwać czegoś znacznie poza zwyczajność wykraczającego.

„Wieloryby i ćmy” nie są książką złą. Jako dzienniki, zwłaszcza na tle innych wypadają jednak zaledwie przeciętnie. Zapisy w większości nie zapadają w pamięć, szansa na to, że przetrwają próbę czasu, wejdą do historii literatury polskiej jest niewielka. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zostały wydane jako „wypełniacz” mający zaspokoić oczekiwanie czytelników na kolejną powieść. Życie nie znosi próżni, zarabiać trzeba, a pomysł na nową książkę musi dojrzeć, zrobienie porządków w domowym archiwum i opublikowanie części zbiorów, wydaje się w tej sytuacji niezłym pomysłem. Spragniony twórczości autora, żądny poznania prywatnych smaczków fan będzie zadowolony.

Ocena: 5/10
Sz.Twardoch, „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”, Wydawnictwo Literackie 2015.
*Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za przekazanie egzemplarza do recenzji http://www.wydawnictwoliterackie.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz